Francuski pazur

Algier, lotnisko Houari-Boumediene, 24 grudnia 1994 roku, godzina 11:15.
Francois Chavier, francuski inżynier pracujący na kontrakcie w Algierii rozsiadł się wygodnie na swoim fotelu w kabinie pierwszej klasy Airbusa linii Air France i uśmiechnął się do żony i kilkunastoletniego syna. Jeszcze tylko dwie godziny lotu i zobaczą się z resztą rodziny w Paryżu.
Na pokład samolotu weszło czterech ludzi w uniformach Air Algerie. Grzecznie poprosili pasażerów o okazanie paszportów.
Nikogo to nie zdziwiło. Wszyscy pomyśleli, że to zwykła formalność. Ot, jeszcze jedna drobna niedogodność, która nie powinna nikogo dziwić w kraju ogarniętym wojną domową.
Mężczyźni zaczęli przeglądać okazane dokumenty. Francois Chavier podał paszporty żony, syna oraz swój temu, który stał najbliżej. Po czym spojrzał przez okno.
Do Airbusa podjechał jeep, z którego wyskoczyło kilka ubranych na czarno postaci z kałasznikowami w rękach. Poznał ich. To żołnierze Algierskich Sił Specjalnych zwani powszechnie „ninja” – częsty widok na ulicach Algieru w tym niespokojnym czasie. Ale co oni robią na lotnisku?
Mężczyźni przeglądający dokumenty pasażerów też ich zauważyli. Ten, który znajdował się najbliżej Francoisa krzyknął coś po arabsku do swojego towarzysza stojącego przy drzwiach samolotu. Tamten coś odkrzyknął i natychmiast je zamknął.
Czterej mężczyźni jak na komendę zrzucili z siebie uniformy Air Algerie. Każdy miał na sobie kamizelkę taktyczną z granatami i magazynkami. Trzech z nich, uzbrojonych w izraelskie pistolety maszynowe Uzi wpadło do kokpitu. Czwarty wycelował kałasznikowa w przerażonych pasażerów.
- Wszyscy zostają na miejscach! Allah jest wielki! – krzyknął.

To miał być najzwyklejszy, rutynowy lot z Algieru do Paryża. 227 pasażerów Airbusa A300 linii Air France spokojnie zajęło swoje miejsca ciesząc się na nieodległe spotkanie z bliskimi i świętowanie z nimi Bożego Narodzenia.
Na pokład weszło czterech młodych, uzbrojonych mężczyzn w uniformach obsługi lotniska z czerwonym logo Air Algerie. Poprosili pasażerów o okazanie paszportów. Ci posłusznie wykonali polecenie.
Był to niespokojny czas w Algierii. W 1991 roku wybory parlamentarne wygrały organizacje fundamentalistyczne. Rząd zareagował unieważnieniem wyborów. Islamscy fanatycy utworzyli Zbrojną Grupę Islamską i wypowiedzieli rządowi wojnę. W ciągu lat 90-tych w wojnie domowej w Algierii zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Pasażerowie doszli do wniosku, że to zapewne nowa procedura mająca na celu zwiększenie ich bezpieczeństwa, więc bez słowa podali swoje dokumenty mężczyznom. Ci przeglądali je, oddając po chwili właścicielom.
Przedłużający się postój Airbusa zwrócił w końcu uwagę władz lotniska. Do samolotu podjechało kilka jeepów z żołnierzami Sił Specjalnych.
Widok żołnierzy zwanych w Algierii „ninja” spowodował, że czterej mężczyźni natychmiast przestali kontrolować dokumenty pasażerów. Maskarada się skończyła. Trzej z nich z pistoletami Uzi w rękach wpadli do kabiny pilotów, podczas gdy czwarty sterroryzował pasażerów kałasznikowem.
Za pośrednictwem kapitana samolotu Bernarda Delhemma terroryści przekazali władzom lotniska swoje żądania – zwolnienie z aresztu domowego dwóch przywódców zdelegalizowanego dwa lata wcześniej ugrupowania Islamski Front Ocalenia. Sami zaś zidentyfikowali się jako bojownicy wspomnianej Zbrojnej Grupy Islamskiej.

Airbus A300 linii Air France - taki sam jak porwana maszyna. Fot. Michel Gilliand

Airbus A300 linii Air France – taki sam jak porwana maszyna. Fot. Michel Gilliand

Na miejsce natychmiast przybył minister spraw wewnętrznych Algierii Abderahmane Meziane-Cherif, który zakomunikował porywaczom, że jeśli chcą negocjować to najpierw muszą zwolnić kobiety, dzieci i osoby starsze.
Dwie godziny później terroryści zmienili żądania. „Zapomnieli” o swoich uwięzionych towarzyszach i zamiast ich zwolnienia zaczęli domagać się zezwolenia na start samolotu. Chcieli polecieć do Paryża, gdzie zamierzali zorganizować konferencję prasową. Algierskie władze odmówiły. Pas startowy został zablokowany przez pojazdy wojskowe, a ponadto przy samolocie cały czas stały samobieżne schody.
Terroryści zademonstrowali więc, że nie żartują. Podczas kontroli dokumentów zauważyli, że jeden z pasażerów jest algierskim policjantem. Odszukali go i kazali stanąć przy otwartych drzwiach. Zakładnik próbował ich powstrzymać, błagał o życie mówiąc, że ma żonę i dzieci. Na nic. Został zabity kilkoma strzałami w głowę, a jego ciało bandyci zepchnęli ze schodów.
Władze nadal nie zezwalały na start samolotu.
Terroryści wybrali więc kolejną ofiarę wśród pasażerów. Był nią 48-letni pracownik ambasady Wietnamu w Algierii Bui Giang To. Został zabity w identyczny sposób jak algierski policjant.
W tym samym czasie w Paryżu w pośpiechu zbierał się sztab antykryzysowy. Francuski premier Edouard Balladur przerwał urlop w Chamonix i właśnie wracał w pośpiechu do stolicy. Minister spraw zagranicznych Alain Juppe oraz minister spraw wewnętrznych Charles Pasqua organizowali grupę wojskowych i cywilnych ekspertów od walki z terroryzmem. Na nogi postawiono funkcjonariuszy GIGN – Grupy Interwencyjnej Żandarmerii Narodowej.
Groupe d’Intervention de la Gendarmerie Nationale powstała rok po tragicznych wydarzeniach podczas olimpiady w Monachium w 1972 roku. Jest jedną z najmniejszych jednostek antyterrorystycznych na świecie – liczy zaledwie 60 komandosów podzielonych na cztery grupy szturmowe. Jest jednak jednocześnie jednym z najlepszych i najlepiej wyszkolonych oddziałów tego typu. Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego zaleciła swoim członkom korzystanie z operatorów GIGN jako instruktorów jednostek specjalizujących się w odbijaniu porwanych samolotów. To prawdopodobnie najlepsi, obok Izraelczyków, spece od odbijania zakładników na świecie.

Logo GIGN

Logo GIGN

W grudniu 1994 roku tą jednostką specjalną dowodził młody, zaledwie 35-letni major Denis Favier. Był jednym z najlepszych absolwentów elitarnej francuskiej akademii wojskowej, lecz mimo to wielu uważało go za zbyt młodego i zbyt niedoświadczonego na to stanowisko. Teraz miał okazję udowodnić, że jest inaczej.
Francuskie władze zaczęły naciskać na Algierczyków, by wpuścili do kraju operatorów GIGN jako „doradców”. Argumentowały, że pokład samolotu to terytorium Francji, a spora część zakładników to obywatele tego kraju. Algierczycy stanowczo odmówili.
Wieczorem 24 grudnia około 40 komandosów GIGN wsiadło na pokład identycznego Airbusa A300 i odleciało na Majorkę, gdzie mieli oczekiwać dalszego rozwoju wydarzeń. Podczas lotu dokładnie zapoznali się z rozkładem pomieszczeń samolotu.
W tym samym czasie władzom Algierii udało się odnieść pewien sukces. Nad lotniskiem zapadł zmrok i policjanci zaczęli obserwować samolot za pomocą noktowizorów. Udało im się uchwycić twarz szefa porywaczy. Zidentyfikowany został jako 25-letni Abdul Abdullah Yahia, pseudonim „Emir”. Drobny złodziej i chuligan urodzony w slumsach Algieru. Członek Zbrojnej Grupy Islamskiej, który brał udział we wcześniejszych atakach na siły rządowe. Dość ograniczony umysłowo fanatyk, który każde zdanie kończył „Inszallach!”, czyli „Bóg tak chce!”.
Algierczycy skontaktowali się z jego rodziną i przywieźli na lotnisko jego matkę, która długo błagała syna, by uwolnił zakładników i poddał się. Wściekły Emir strzelił kilka razy z pistoletu w powietrze i odpowiedział swojej rodzicielce „Matko, spotkamy się w raju!”.
Negocjacje z władzami odniosły jednak pewien skutek. „Emir” zwolnił 63 zakładników – głównie kobiety z dziećmi i osoby w podeszłym wieku.
Pod wieczór 25 grudnia cierpliwość terrorystów wyczerpała się. Zażądali od władz lotniska natychmiastowego odblokowania pasa startowego i umożliwienia odlotu maszyny do Paryża. Te ponownie odmówiły. Porywacze ustawili więc w otwartych drzwiach samolotu jednego z zakładników – Yannicka Beugneta, kucharza z francuskiej ambasady w Algierze i zamordowali go w podobny sposób, jak dwóch poprzednich. Zdesperowany kapitan Bernard Delhemme krzyknął do mikrofonu „Widzicie, do czego doprowadziliście???!!!”.
Z premierem Algierii Mokdadem Sifi skontaktował się  Edouard Balladur i zmusił go do zezwolenia na start samolotu. Około północy 25 grudnia samolot wreszcie ruszył z miejsca i pokołował na odblokowany pas startowy.
Ponieważ podczas całego postoju w Algierze na pokładzie samolotu pracował generator zasilający systemy energią elektryczną maszyna nie miała dość paliwa, by dolecieć do stolicy Francji. Pilot zaproponował więc międzylądowanie w Marsylii celem uzupełnienia paliwa. Porywacze nie mieli innego wyjścia jak zgodzić się na to.
Kiedy tylko Airbus oderwał się kołami od pasa w Algierze grupa komandosów GIGN została szybko przewieziona z Majorki do Marsylii.
Porwana maszyna wylądowała na marsylskim lotnisku około godziny czwartej rano 26 grudnia. „Emir” skontaktował się z wieżą kontroli lotów dwie godziny później i zażądał zatankowania samolotu 27 tonami paliwa. To od razu wzbudziło podejrzenia władz francuskich co do prawdziwych zamiarów terrorystów. Na przelot do Paryża samolot tego typu nie potrzebował więcej, niż 10 ton. Było więc prawdopodobne, że zamiast do Paryża terroryści skierują samolot zupełnie gdzie indziej – np. do Sudanu lub Jemenu. Albo, co o wiele gorsze, użyją wypełnionego paliwem samolotu w charakterze bomby i roztrzaskają go gdzieś w stolicy Francji. Tę drugą hipotezę potwierdziły wkrótce źródła francuskiego wywiadu w Algierii.
Pasażerowie zwolnieni w Algierze dostarczyli ważnych informacji na temat uzbrojenia porywaczy. Mieli oni pistolety maszynowe, broń krótką, granaty domowej roboty i dwa ładunki dynamitu, które umieścili w kabinie pilotów oraz pośrodku kadłuba samolotu.
Negocjacje z porywaczami prowadził szef marsylskiej policji Alain Gehin. Nie były one łatwe. Herszt porywaczy oświadczył, że jeżeli władze nie umożliwią startu maszyny do godziny 9:40 wówczas zacznie on zabijać kolejnych zakładników. Francuzi wiedzieli już, że nie blefuje. Alain Gehin wyraził zgodę na start maszyny pod warunkiem, że „Emir” zgodzi się na dostarczenie pasażerom żywności i wody oraz na opróżnienie toalet. Terrorysta zgodził się.
Kilku komandosów GIGN przebrało się w uniformy techników pokładowych i weszło na pokład maszyny. Upewnili się przede wszystkim, że drzwi samolotu nie są zaminowane. Rozdając pasażerom jedzenie i wodę umieścili na podłodze miniaturowe urządzenia podsłuchowe.
Te czynności przedłużyły postój samolotu w Marsylii. Tuż przed godziną piątą po południu Airbus podkołował pod budynek głównego terminala. „Emir” zażądał natychmiastowego zatankowania samolotu oraz zgody na start i dla podkreślenia, że nie żartuje strzelił kilka razy w okna budynku.
Nie było czasu do stracenia. Minister spraw wewnętrznych Charles Pasqua wydał rozkaz do szturmu.
Jest godzina 17:20. W stronę porwanego samolotu ruszają trzy samobieżne schody. Na ich stopniach kulą się przyczajeni operatorzy GIGN. Dwa z nich podjeżdżają do tylnych drzwi maszyny, podczas gdy pozostały pojazd kieruje się ku drzwiom z prawej strony samolotu, tuż za kabiną pilotów. Na stopniach klęczy ośmiu komandosów ubranych w czarne kombinezony, ściskających w dłoniach pistolety maszynowe MP5 i Glocki. Schody ostrożnie podjeżdżają do drzwi. Dowodzący grupą szturmową major Favier dostrzega, że krawędź samobieżnych schodów znajduje się nieco wyżej, niż drzwi do samolotu. Ki czort?
Ano taki czort, że komandosi ćwiczyli szturm na pustej maszynie, dlatego jej drzwi były nieco wyżej…
Operator wózka ze schodami szybko orientuje się w sytuacji i odjeżdża nieco do tyłu. Major Favier przez chwilę szarpie się z drzwiami, ale w końcu udaje mu się je otworzyć. Komandosi wpadają do wnętrza samolotu.
Wita ich grad pocisków. Czterej terroryści są w kabinie pilotów i ostrzeliwują się seriami z Uzi i kałasznikowa. Czterej komandosi zostają ranni. Jeden z terrorystów ginie już w pierwszych sekundach akcji.
W kokpicie znajdują się także członkowie załogi – kapitan Bernard Delhemme, drugi pilot Jean-Paul Borderie i inżynier Alain Bossuat. Kulą się na swoich siedzeniach pewni, że są to ich ostatnie chwile. Niepotrzebnie – komandosi GIGN nie strzelają na oślep.
Paradoksalnie – terroryści ochronili członków załogi własnymi ciałami. Pociski komandosów raniły ich i zabijały nie drasnąwszy nawet pilotów. Z drugiej jednak strony snajperzy umiejscowieni na dachu terminala nie mogli otworzyć ognia do kokpitu, ponieważ członkowie załogi znajdowali się na linii strzału.
Drugi pilot Jean-Paul Borderie nie wytrzymuje psychicznie i rzuca się w kierunku okna kokpitu. Gramoli się przez nie i spada z wysokości pięciu metrów na płytę lotniska. Ciężko rani się w łokieć i udo. Komandosi usiłują wrzucić granaty ogłuszające do kokpitu. Jeden z nich chybi i granat eksploduje na zewnątrz samolotu. W odpowiedzi terroryści rzucają granaty domowej roboty. Wybuchają, ale nie robią większej krzywdy komandosom.

Operatorzy GIGN na pokładzie samolotu. Fot. www.flo.livezon.com

Operatorzy GIGN na pokładzie samolotu. Fot. www.flo.livezon.com

Podczas kiedy z przodu samolotu trwa gwałtowna strzelanina dwa pozostałe zespoły operatorów GIGN otwierają drzwi z tyłu pojazdu i uruchamiają nadmuchiwane trapy ratunkowe. Następnie wchodzą do kabiny pasażerskiej i rozpoczynają ewakuację pasażerów. Ci po kolei rzucają się na podłogę i na czworakach zmierzają w kierunku tylnego wyjścia. Zabłąkane kule terrorystów świszczą nad ich głowami.
Ewakuacja przebiega sprawnie i wkrótce wszyscy pasażerowie są bezpieczni. Zaledwie kilku odniosło niewielkie obrażenia. Komandosi biegną teraz w kierunku kabiny pilotów wspomóc kolegów ciągle prowadzących wymianę ognia z porywaczami. Zespół, który nadzorował ewakuację na zewnątrz maszyny wspina się po schodach, którymi przed chwilą weszła na pokład grupa majora Faviera.
Nagle pocisk z kałasznikowa trafia prosto w lufę Glocka trzymanego przez jednego z komandosów. Broń eksploduje mu w rękach i ciężko rani. Funkcjonariusz stacza się po schodach.
Spośród czterech terrorystów żyje już tylko jeden. Ostrzeliwuje się z kałasznikowa, ale amunicja szybko mu się kończy. Komandosi faszerują go pociskami i bandyta pada martwy na podłogę obok ciał swoich kumpli.
Inżynier Alain Bossuat przez radio próbuje poinformować wieżę, że wszyscy terroryści już nie żyją, ale w tym momencie do kokpitu wpadają komandosi GIGN, rzucają jego i kapitana Delhemme na podłogę i zakuwają w kajdanki. Na szczęście szybko orientują się, że to członkowie załogi.
O godzinie 17:35 major Favier melduje przez radio o zakończeniu akcji.
Wymiana ognia trwała w sumie 17 minut. Rany odniosło dziewięciu z trzydziestu operatorów GIGN, trzech członków załogi (najbardziej ucierpiał drugi pilot, który ratował się ucieczką przez okno) oraz trzynastu pasażerów. Wszyscy terroryści zostali zabici.

Przeczytaj także:
Faceci w bieli
Izraelski piorun
Upiorna odyseja
Tragiczny sukces
Operacja „Nimrod”
Bezpieczna przystań w PRL
Terroryzm o kolonialnych korzeniach
Terroryzm po polsku, czyli jak Florian z kumplami ambasadę okupowali

Źródło:
Thomas Sancton, Anatomy of a Hijack, Time, 24.06.2001.
Air France Flight 8969, http://en.wikipedia.org, Dostęp 21.06.2014.