Terroryzm po polsku, czyli jak Florian z kumplami ambasadę okupowali

Berno, Elfenstrasse 20a, 6 września 1982 roku, godzina 10:00
Mężczyzna z kilkudniowym zarostem na twarzy od dłuższego czasu spacerował po chodniku przed polską ambasadą w stolicy Szwajcarii. Rozglądał się nerwowo, jakby na kogoś czekał. Po kilku minutach na jego twarzy odmalował się wyraz ulgi. Od strony Thunstrasse nadchodziła trójka mężczyzn z reklamówkami w rękach. Podeszli do niego i zaczęli się cicho naradzać. Ten z zarostem ruszył w kierunku wejścia do ambasady, a pozostali szli kilka metrów za nim. Przycisnął guzik dzwonka. Rozległ się dźwięk brzęczyka i ktoś z wewnątrz otworzył drzwi. Mężczyzna gwałtownie pchnął je do przodu przewracając na ziemię stojącego za nimi ochroniarza. Czterech ludzi biegiem wpadło do hallu budynku. W rękach trzymali strzelby Remington Wingmaster typu „pump action”.
„Nie ruszać się! Jesteśmy żołnierzami Powstańczej Armii Krajowej!” – krzyknął donośnie jeden z nich, wymachując czeskim pistoletem maszynowym Skorpion – „Zajmujemy ambasadę! Jesteśmy gotowi na śmierć!”.

Cała historia zaczęła się kilka miesięcy wcześniej w Monachium. Florian Kruszyk, czterdziestodwulatek o niejasnym życiorysie poznał trzech emigrantów z Polski: Krzysztofa Wasilewskiego, Mirosława Plewińskiego i Marka Michalskiego. Przedstawił się im jako przedstawiciel tajnej organizacji o nazwie Powstańcza Armia Krajowa, której kwatera główna znajduje się w Albanii (!). Twierdził, że celem organizacji jest walka z komunizmem w Polsce, a przede wszystkim – zmuszenie władz PRL do zniesienia stanu wojennego trwającego od grudnia poprzedniego roku. Odwołując się do ich patriotyzmu i antykomunizmu  szybko namówił całą trójkę do udziału w zamachu na jedną z placówek dyplomatycznych PRL na Zachodzie. Sugerował także, że nieźle na tym zarobią.
To spodobało im się najbardziej – od momentu wyjazdu z Polski wszyscy trzej klepali emigracyjną biedę.
Jako potencjalne cele ataku rozpatrywali ambasady i konsulaty PRL w Belgii, Holandii i Niemczech. Wybór padł na polską ambasadę w Bernie, stolicy Szwajcarii.

Pod koniec sierpnia 1982 roku silna grupa pod wezwaniem ruszyła do kraju Helwetów. W Zurychu Kruszyk nabył w sklepie cztery karabiny Remington Wingmaster 870 kaliber 12, amunicję, cztery komplety mundurów szwajcarskiej armii, maski przeciwgazowe i atrapę czeskiego pistoletu maszynowego Skorpion. Potem pojechali do Berna.
Zanim przystąpili do ataku przeprowadzili wstępne rozpoznanie obiektu. Pod pretekstem załatwienia spraw urzędowych każdy z nich odwiedził ambasadę rozglądając się wewnątrz na wszystkie strony. Termin akcji Kruszyk wyznaczył na 6 września.
Kiedy już owi terroryści z bożej łaski wpadli do środka budynku z podziwu godnym impetem, postanowili zgromadzić w hallu wszystkie osoby znajdujące się w gmachu. Łącznie było ich czternaście.
Idioci nawet nie przeszukali porządnie ambasady. Dopiero następnego dnia w jednym z pomieszczeń znaleźli ukrytego attache Zygmunta Dobruszewskiego. Inny dyplomata – Józef Matusiak ukrył się na strychu, skąd uwolnili go policjanci.
Potem nastąpiła chwilowa konsternacja – bandyci po prostu nie wiedzieli co dalej robić. Aby dodać sobie animuszu zaczęli wrzeszczeć wyrazy powszechnie uznane za wulgarne i kilka razy wypalili w sufit. Kiedy już się uspokoili, wyciągnęli z przyniesionych reklamówek mundury i przebrali się w nie. Na twarze naciągnęli maski przeciwgazowe.
Nie dość, że gęby im się w nich niemiłosiernie pociły, to jeszcze wyglądali przekomicznie.
Zakładnikom jednak nie było do śmiechu – bandyci trzymali w rękach prawdziwą broń. Kruszyk wykonał dwa telefony – jeden do agencji DPA, drugi do Reutersa. Poinformował dziennikarzy o fakcie zajęcia ambasady i przedstawił się jako „pułkownik Wysocki” – szef zbrojnego ramienia potężnej organizacji antykomunistycznej.
Reszta grupy również przybrała pseudonimy – Wasilewski został „Kaczorem”, Plewiński „Sokołem”, a Michalski – „Ponurym”.
Cichociemny major Jan Piwnik „Ponury” pewnie się w grobie przewracał widząc, że jakiś obszczymur wyciera sobie gębę jego pseudonimem…
Policja natychmiast otoczyła gmach. Na miejsce przybyła jednostka antyterrorystyczna STERN. Odcięto łączność telefoniczną i prąd w budynku ambasady.
Terroryści przedstawili swoje żądania – zniesienie stanu wojennego w Polsce, wypuszczenie więźniów politycznych i ustąpienie ekipy generała Wojciecha Jaruzelskiego.
Trzeba przyznać, że żądania mieli chłopaki niewąskie…
W razie niespełnienia tych postulatów grozili detonacją kilkudziesięciu kilogramów dynamitu, który rzekomo mieli ze sobą. Dali 48-godzinny termin na spełnienie swoich żądań.
W Warszawie natychmiast utworzono sztab kryzysowy. Zaproponowano stronie szwajcarskiej przysłanie grupy antyterrorystów pod dowództwem Jerzego Dziewulskiego. Szwajcarzy odmówili twierdząc, że poradzą sobie sami. Mieli rację.
Policyjni negocjatorzy od razu zorientowali się, że mają do czynienia z kompletnymi amatorami w terrorystycznym fachu. Zaczęli ich ugniatać jak plastelinę. Najpierw przekonali ich do zwolnienia ciężarnej pracownicy ambasady. Krótko potem – do zwolnienia wszystkich kobiet. Uzyskali także zgodę na wejście do budynku lekarza, który miał dostarczyć lekarstwa zakładnikom. Ów lekarz był przebranym policjantem, który podczas krótkiej wizyty w gmachu doskonale zorientował się co do liczby terrorystów, ich uzbrojenia i rozmieszczenia. Negocjatorzy narzucili im wszystko co chcieli – od zasad wzajemnej komunikacji po sposób dostarczania żywności do budynku.
W tych negocjacjach dużą rolę odegrał profesor Józef Bocheński – polski naukowiec pracujący w Szwajcarii.
8 września o godzinie 10:40 minął termin ultimatum. Oczywiście żadne z żądań terrorystów nie zostało spełnione. Postanowili więc zmienić swoje warunki. Zażądali 3 milionów franków i bezpiecznego przejazdu do… Chin lub Albanii (!).
Chłopaki szybko zapomnieli o swoim patriotyźmie i antykomuniźmie zamieniając je na twardą walutę. No i wybór krajów docelowych był dość dziwny…
Wyznaczyli kolejny 48-godzinny termin ultimatum. Szwajcarzy szybko pozbawili ich złudzeń i bezceremonialnie odmówili spełnienia tych żądań.
Terrorystom od siedmiu boleści grunt zaczynał się palić pod nogami. Pod wieczór 8 września po raz kolejny zmienili żądania – teraz chcieli już tylko gwarancji bezpiecznego opuszczenia ambasady. Szwajcarzy tę prośbę zignorowali.
Zdawali sobie sprawę, że napastnicy zmiękli do reszty. W ich rękach pozostało tylko pięciu zakładników.
Podjęto decyzję o szturmie.
Rano 9 września jeden z policjantów postawił przed drzwiami ambasady paczkę ze śniadaniem i wycofał się do mikrobusa z logo firmy cateringowej. Jednocześnie na tyłach budynku dyskretnie zaparkował samochód z komandosami. Kiedy dwóch terrorystów wzięło paczkę sprzed drzwi rozległa się eksplozja ładunku ogłuszającego, który się w niej znajdował. Został on odpalony zdalnie z mikrobusa. Od frontu natychmiast wbiegło do budynku ośmiu komandosów. Druga grupa licząca dwunastu antyterrorystów zaatakowała budynek od tyłu. Rozległy się eksplozje granatów hukowych. Grupa, która wbiegła od frontu błyskawicznie dopadła dwóch ogłuszonych terrorystów. Po kilkunastu sekundach w jednym z pomieszczeń znaleziono dwóch kolejnych, w tym Floriana Kruszyka. Byli kompletnie zaskoczeni. Cała akcja trwała około 30 sekund i nikt nie odniósł najmniejszych ran.
Komandosi wzięli szmaciarzy za kark, wyprowadzili z budynku i przekazali w ręce prokuratora.

Polskie władze natychmiast zażądały wydania całej czwórki. Szwajcarzy odmówili i nasi terroryści-partacze stanęli przed sądem w Lozannie w październiku 1982 roku. W trakcie procesu wyszło na jaw kilka ciekawych faktów dotyczących herszta tego żałosnego komanda.
Okazało się, że Florian Kruszyk jest… byłym agentem SB, który wyjechał z Polski do Szwajcarii w 1967 roku. Miał tam za zadanie infiltrację środowisk polonijnych. Szpieg był z niego jednak równie kiepski jak terrorysta – Szwajcarzy w try miga namierzyli go i wydalili z kraju. W 1969 roku w Austrii dokonał napadu z bronią w ręku, za który został skazany na 9 lat więzienia. Po odbyciu kary wyjechał do Holandii i tam się ożenił. W 1982 roku przyjechał do Monachium.
Pozostali członkowie grupy ze łzami w oczach przyznali przed sądem, że dali się nabrać wygadanemu Kruszykowi, który namieszał im w głowach obiecując patriotyczną walkę i złote góry.
Powstańcza Armia Krajowa istniała oczywiście tylko w jego wyobraźni.
Władze PRL wykorzystały atak na ambasadę w celu skompromitowania Solidarności. Solidarność zaś oskarżyła władze o prymitywną prowokację.
Obecnie za najbardziej prawdopodobną uważa się wersję, według której cały atak został od początku do końca zaplanowany przez Kruszyka i miał na celu uzyskanie okupu.
Wasilewski, Plewiński i Michalski otrzymali wyroki od 2,5 do 3 lat więzienia.
Florian Kruszyk został skazany na 6 lat.
Po ataku na ambasadę w Bernie generał Edwin Rozłubirski – twórca jednostek spadochronowych LWP zaproponował utworzenie specjalnej jednostki wojskowej przeznaczonej do odbijania polskich obywateli, którzy znajdą się w opałach za granicą. Komuniści mieli jednak wtedy na głowie zupełnie inne sprawy.
Dopiero osiem lat później, w lipcu 1990 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego powołał do życia jednostkę specjalną GROM.

Źródła:

Robert Rybacki, Zajęcie polskiej ambasady w Bernie w 1982, http://www.terroryzm.com Dostęp 22.09.2010
Polish Revolutionary Home Army, http://www.start.umd.edu Dostęp 22.09.2010