Grób Cichociemnego
Szkocja, miasteczko Newton Stewart, 10 sierpnia 2014 roku, godzina 13:00.
Żwir zazgrzytał pod kołami samochodu. Wjechałem powoli przez bramę starego cmentarza i zatrzymałem samochód w małej zatoczce. Wysiadłem i wyjąłem z bagażnika znicz oraz parasol.
Prognoza pogody nie nastrajała bowiem optymistycznie – tego dnia w zachodnie wybrzeże Szkocji miały uderzyć resztki huraganu Berta. Narazie nie padało, ale ołowiane niebo było widocznym znakiem, że może się to w każdej chwili zmienić.
Zacząłem wędrować cmentarnymi alejkami zatrzymując na moment wzrok na każdym nagrobku.
Doszedłem tak do końca cmentarza. I nie znalazłem tego, którego szukałem….
Zacząłem więc poszukiwania jeszcze raz.
Wreszcie – jest!
Zgodnie z prawem Murphy’ego grób leżał w najdalszej części cmentarza, którą ominąłem za pierwszym razem.
Na nagrobku widniał nieco zniszczony przez czas napis:
„Tadeusz S. Burdzinski
Late Major of Polish Forces”
Zapomniany grób Cichociemnego.
Nie pamiętam dokładnie kto wspomniał mi o Cichociemnym Tadeuszu Burdzińskim ps. „Malina” i powiedział, że powojenne lata spędził on w Szkocji, gdzie jest pochowany.
Prawie na pewno był to Pan Krzysztof Alwast, którego poznałem podczas wizyty żołnierzy GROM w Szkocji niemal dwa lata temu.
Pan Krzysztof to człowiek-instytucja. Wielki patriota, który wiele lat swojego życia poświęcił upamiętnianiu zapomnianych bohaterów i doprowadził do ufundowania wielu tablic pamiątkowych i pomników. Chodząca encyklopedia na temat Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Szczególną wagę przywiązuje do upamiętniania Cichociemnych. Jest przedstawicielem prawnym rodziny ppłk. Macieja Kalenkiewicza – jednego z twórców idei Cichociemnych.
Oraz moim serdecznym przyjacielem.
Informacje na temat majora Tadeusza Burdzińskiego ps. „Malina”, „Zenon” są dość skąpe. Składają się na nie niezbyt długa notka w Wikipedii oraz trzy krótkie opowiadania napisane przez samego majora po wojnie i umieszczone w pracy zbiorowej pt. „Drogi Cichociemnych”.
Ale nie po to jestem byłym pismakiem, żeby nie umieć węszyć!
Ustaliłem, że grób majora Burdzińskiego znajduje się na cmentarzu w Newton Stewart – małej miejscowości położonej na południowo-zachodnim krańcu Szkocji, przy południowej granicy parku narodowego Galloway nad rzeką Cree. Ładne kilkaset mil od Aberdeen…
Okazja odwiedzenia grobu majora pojawiła się w momencie, gdy żona Biszopa zwana Biskupinką postanowiła, że wraz z Hanią (córką Biszopa) i Zuzią (przyjaciółką Hani) spędzą ostatni tydzień wakacji (w Szkocji dzieci zaczynają szkołę w drugiej połowie sierpnia) na kempingu w Ayrshire na zachodnim wybrzeżu Szkocji.
Zawiozłem tam dzisiaj dziewczyny, a wracając zamiast skierować się na północny wschód, do Aberdeen pojechałem na południe. Po około dwóch godzinach dojechałem do bardzo urokliwego miasteczka Newton Stewart…
Tadeusz Stanisław Burdziński urodził się 26 lutego 1908 roku w Kijach w województwie świętokrzyskim w rodzinie urzędnika. Po zdaniu matury w 1929 roku związał się z wojskiem. Ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty, a następnie Szkołę Podchorążych Inżynierii, gdzie jako specjalizację wybrał łączność.
Wybuch wojny zastał go podczas służby w Korpusie Ochrony Pogranicza. Jeszcze przed końcem kampanii wrześniowej przedostał się na Węgry, gdzie został internowany. Po dotarciu do Francji ponownie wstąpił do polskiego wojska, a w czerwcu 1940 roku, po ewakuacji na Wyspy trafił do Centrum Wyszkolenia Łączności w Szkocji.
Centrum szkoliło kadry łącznościowców dla jednostek wojska polskiego w Wielkiej Brytanii. Tadeusz Burdziński został przydzielony do 10. Brygady Kawalerii Pancernej generała Stanisława Maczka jako dowódca plutonu w szwadronie łączności.
Podczas pobytu w Szkocji żołnierze Brygady mieli za zadanie obronę pasa wybrzeża między Edynburgiem, a Aberdeen przed spodziewaną inwazją niemiecką z Norwegii. W praktyce sprowadzało się to do nudnego patrolowania plaży lub wystawania na okolicznych pagórkach w siąpiącym deszczu i wypatrywaniu niemieckich bombowców.
Zaskarbili sobie tym sympatię Szkotów z Home Guard, od których przejęli ten obowiązek.
Home Guard była organizacją dość komiczną. Wcielano do niej lokalnych ochotników, którzy ze względu na wiek nie nadawali się do służby w regularnych siłach zbrojnych – stąd jej popularna nazwa „Dad’s Army”, czyli „Armia tatuśka”.
Polscy żołnierze z rozbawieniem obserwowali owych „tatuśków”, którzy uzbrojeni w… dzidy, piki, siekiery, widły i inny sprzęt gospodarstwa domowego z marsowymi minami przemierzali szkockie wybrzeże wypatrując wroga. Wkrótce jednak zabawa w wojnę im się znudziła i z ulgą przekazali służbę polskim żołnierzom. Sami zaś w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zaczęli przesiadywać w lokalnych pubach, gdzie często wznosili toasty za „dear Polish boys”.
Polscy żołnierze nawet nie narzekali na tę nudną służbę. Czasami w Szkocji nie pada deszcz i pogoda jest całkiem znośna. Po wejściu na pagórek, z którego mieli wypatrywać niemieckie samoloty polscy wojacy rozkładali sobie regularny piknik, opalali się na słoneczku i raczyli przyniesionymi wiktuałami. Okazało się także, że owa służba jest okazją do pewnego zarobku.
Otóż z Polakami skontaktowali się szkoccy pasterze, którzy poprosili ich o… zbieranie wełny, którą owce zostawiają na krzakach porastających pagórki. Obiecali za to wynagrodzenie.
Polacy zaczęli więc im zbierać tę wełnę. Początkowo było jej mało, ale potem coraz więcej i więcej… W końcu któryś ze Szkotów podejrzał, że Polacy wcale nie zbierają tej wełny łażąc po krzakach, tylko… podstrzygają owce. No i interes upadł.
Wiosną 1942 roku w siedzibie Brygady pojawił się pewien tajemniczy jegomość. Między żołnierzami rozeszła się plotka, że to ponoć ktoś z „Rubensa”, czyli z siedziby Naczelnego Wodza w Londynie. Nie przedstawił się nikomu i nie wyjaśnił w jakim celu przyjechał do Szkocji. Zamknął się w jednym z pokoi w siedzibie Brygady i kazał wezwać do siebie pojedynczo wybranych żołnierzy.
Jednym z wybrańców był kapitan Tadeusz Burdziński. Kiedy wszedł do pokoju tajemniczy jegomość przyjrzał mu się dokładnie, po czym oświadczył, że ma pewną propozycję. Chodzi o Kraj. Czy miałby Pan ochotę walczyć w Polsce?
Nie zapomniał dodać, że będzie to służba zaszczytna i elitarna.
Kapitan Burdziński w pierwszej chwili zgłupiał. Służba w Polsce? A niby jakim cudem? Teleportują go tam, czy jak?
Zapytany o sposób transportu do Kraju jegomość zaczął coś zawile tłumaczyć. Burdziński zrozumiał tylko, że chodzi o samolot i jakąś tajemniczą dziurę w podłodze. Jegomość dodał jeszcze, że nie musi się decydować od razu – ma czas do końca dnia.
Przez kolejną godzinę kapitan bił się z myślami. Z jednej strony dobrze mu było w Szkocji – ludzie tu przyjaźni, atmosfera w brygadzie idealna, whisky dość tania… No i dziewczyna… Z drugiej jednak strony – jest przecież żołnierzem, a nie jakimś pastuchem wystawającym po całych dniach na pagórkach w deszczu i w towarzystwie owiec! Chce walczyć, a nie odwalać robotę za szkockich „tatuśków”!
Wiedział, że Kraj walczy. I za wszelką cenę zapragnął się tam znaleźć. Wmaszerował do pokoju tajemniczego jegomościa i oświadczył, że się zgadza.
Niedługo potem kapitan Burdziński zniknął z Brygady. Dosłownie zapadł się pod ziemię, tak jak wielu innych w tym czasie, którzy ku rozpaczy dowódców znikali ze służby i jechali gdzieś w nieznane.
Niektórzy dowódcy próbowali temu przeciwdziałać. Nie chcieli się bowiem pozbywać najlepszych żołnierzy. Opór stawił m.in. generał Sosabowski – z jego Samodzielnej Brygady Spadochronowej wywodziło się wielu Cichociemnych. Dopiero wyraźny rozkaz Naczelnego Wodza zdyscyplinował dowódców.
Wiosnę, lato i jesień 1942 roku kapitan Burdziński spędził na niezliczonych kursach w Anglii i Szkocji. Podczas szkolenia spadochronowego w Largo House dowiedział się wreszcie o co chodzi z tą tajemniczą czarną dziurą – to był otwór w podłodze bombowca, z którego wyskakiwali Cichociemni…
Został przeszkolony w łączności. Armia Krajowa regularnie dawała znać do Londynu żołnierzy jakiej specjalności najbardziej jej potrzeba i pod tym kątem szkolono przyszłych Cichociemnych. Łącznościowcy byli szczególnie cenni.
Kapitan Burdziński został zaprzysiężony 5 października 1942 roku i przyjął pseudonim „Malina”. Na skok do Kraju przyszło mu czekać jeszcze parę miesięcy.
Wieczorem 16 lutego 1943 roku na lotnisku Tepsford w hrabstwie Cambridge na pokład bombowca Halifax z 138. Special Duty Squadron RAF dowodzonego przez porucznika nawigatora Radomira Walczaka wsiadło czterech Cichociemnych: kapitan Tadeusz Burdziński „Malina”, major Feliks Dzikielewski „Oliw”, plutonowy Stanisław Kaźmierczak „Ksiądz” oraz plutonowy Michał Parada „Mapa”. Rozpoczęła się specjalna operacja lotnicza „Vice”.
Trasa lotu prowadziła najpierw w kierunku Norwegii, potem nad Szwecją (pierwotnie latano nad Danią, ale istniało tam niebezpieczeństwo napotkania niemieckich myśliwców) i w okolicy Ustki Halifax znalazł się nad terytorium Rzeszy.
Zrzut przyjęła placówka odbiorcza „Lilia” położona około 12 kilometrów od Mińska Mazowieckiego. Bombowiec bezpiecznie powrócił do bazy, chociaż z jednym uszkodzonym silnikiem.
Po okresie aklimatyzacji w okupacyjnych warunkach major Burdziński (z chwilą skoku każdy Cichociemny był awansowany o jeden stopień) otrzymał przydział na szefa łączności Oddziału II Komendy Głównej (Informacja i Wywiad), a jesienią 1943 roku przeniesiono go na stanowisko dowódcy kompanii łączności „Kram” w Oddziale V KG (Łączność). Do jego zadań należało usprawnienie komunikacji radiowej na linii Warszawa – Londyn, opracowanie systemu wiadomości alarmowych, przekazywanie komunikatów meteorologicznych oraz szkolenie młodych radiotelegrafistów.
Miał nawał pracy. Oddział V odpowiedzialny był m.in. za koordynację alianckich zrzutów, stąd nacisk na jak najsprawniejszą łączność z Londynem.
Podczas Powstania Warszawskiego pełnił funkcje szefa łączności na Starym Mieście, a następnie zastępcy szefa łączności Grupy Bojowej „Północ”. Walczył także w Śródmieściu i na Mokotowie.
26 września 1944 roku nadał z Mokotowa ostatnią depeszę radiową – meldunek o wycofaniu się kanałami do Śródmieścia. Zniszczył najważniejsze części radiostacji i o godzinie 23:00 wszedł do kanału.
Razem z nim i jego ludźmi ewakuowali się ostatni obrońcy Mokotowa i ludność cywilna. Upiorny pochód brudnych i poranionych ludzi posuwał się w tempie kilkudziesięciu metrów na godzinę. W cuchnącej mazi sięgającej pasa, w niewyobrażalnym smrodzie kilkuset ludzi krok za krokiem szło w apokaliptycznym szeregu. Z braku tlenu wielu mdlało. Major Burdziński co chwila słyszał głośny plusk, po którym następował krótki bulgot – znak, że ktoś upadł na dno kanału i już się z niego nie podniósł. Wielokrotnie musiał deptać po leżących trupach.
W tym piekle ludzie tracą zmysły. Biją głowami o ściany kanału, po czym zakrwawieni toną w cuchnącej brei, dodatkowo ją spiętrzając. Inni wyją wniebogłosy, a ściany kanału zwielokrotniają każdy krzyk.
Jedną z osób, które tracą zmysły jest szyfrantka Burdzińskiego – „Ewa”. Cichociemny dzieli swoich ludzi na dwie części – jedna grupa kontynuuje marsz do Śródmieścia, zaś on sam z kilkoma innymi zostaje na miejscu, by ratować „Ewę”.
Niosą ją w miejsce, gdzie kanał jest nieco szerszy, a rzeka gówna nim płynącego nieco płytsza. Sadzają „Ewę” pod ścianą i próbują ją reanimować. Niestety – nie daje już znaku życia…
W kanale przez smród przebija się inny, groźny zapach. To gaz łzawiący rozpylony przez Niemców.
Jeszcze tego brakowało…
Dalsze przejście zagradzają barykady założone przez Niemców. Z trudem pokonują jedną, ale po kilkudziesięciu metrach trafiają na drugą. Ta jest bardzo solidna – nie ma mowy, by ją sforsować.
Naradzają się gwałtownie. Wreszcie ktoś, kto zachował resztki świadomości rzuca hasło:
– Wracamy na Mokotów!
Koszmarny pochód kieruje się w przeciwną stronę.
Po południu 27 września 1944 roku, po 17 godzinach w kanałach grupa wychodzi włazem na ulicy Dworkowej. Właz otoczony jest przez esesmanów, którzy z obrzydzeniem wyciągają pokryte ekskrementami ludzkie widma i rzucają je na ziemię.
Cichociemny widzi stos trupów pod ścianą i ciała kilku swoich kolegów posiekane pociskami.
A więc to już koniec…
Esesmani przeładowują broń.
Nagle nadjeżdża samochód, z którego wysiada niemiecki oficer. Wyciąga jakiś papier i mówi esesmanom, że Mokotów skapitulował i wobec tego jego obrońcy mają być traktowani jak jeńcy wojenni.
Według Wikipedii major Burdziński „Malina” uciekł z niewoli niemieckiej w Skierniewicach i wrócił do pracy w Oddziale V KG AK. Potem służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Osiadł w Szkocji, gdzie zajął się łowieniem łososi. Wkrótce dorobił się zakładu przetwórstwa rybnego. Zmarł 16 stycznia 1970 roku.
Cmentarz znalazłem bez większych kłopotów. Gorzej było ze znalezieniem grobu, ale i to w końcu się udało. Zapaliłem znicz i stałem tam przez dłuższą chwilę. Potem wróciłem do miasteczka.
Postanowiłem odszukać dom, w którym mieszkał major Burdziński. Na nagrobku widniały bowiem słowa „Creeview Cottage, Minnigraff”. Minnigraff to część miasteczka położona nad rzeką Cree. Pojechałem tam. Creeview Cottage znalazłem po krótkich poszukiwaniach.
Zapukałem do drzwi. Niestety, nikt mi nie odpowiedział. Widocznie obecnych gospodarzy nie było w domu.
Pokręciłem się po miasteczku zagadując starszych ludzi i wyjaśniając cel moich poszukiwań. Niestety, mimo najszczerszych chęci napotkani przeze mnie Szkoci nie potrafili mi pomóc.
Szczerze mówiąc nie miałem wielkich nadziei na spotkanie kogoś, kto znał Cichociemnego. Od jego śmierci upłynęło już przecież niemal 45 lat!
Zgłodniałem nieco, więc udałem się na obiad do pobliskiego Creeview Inn.
Po wyjściu z niego zobaczyłem na ulicy dwie starsze panie. Zagadnąłem je i wyjaśniłem, że szukam ludzi, którzy znali polskiego majora, który osiadł po wojnie tutaj, że miał zakład przetwórstwa rybnego, mieszkał dosłownie dwa kroki stąd…
Panie zamyśliły się. W końcu jedna powiedziała do drugiej:
– Słuchaj, a czy to czasem nie brat Marii?
Palnąłem się ręką w twarz. No przecież na grobie widnieje jak byk – „Brother of Maria”!
– Właśnie o tego chodzi! – potwierdziłem
– Aaaaa! No to trzeba było tak od razu! My znałyśmy Marię Burdzińską! Ale ona już tu nie mieszka. Kilka lat temu wyjechała do polskiego domu spokojnej starości w Walii. Niech pan poczeka! Tutaj obok mieszka jej najbliższa przyjaciółka!
Zażywne starsze panie pociągnęły mnie za sobą do jednego z pobliskich domów. Jedna z nich nacisnęła guzik dzwonka. Otworzyła je kolejna starsza pani.
– Mae! Tu jest pan z Aberdeen, który szuka informacji o bracie Marii Burdzinskiej. Znałaś ją, prawda?
– No pewnie, że znałam! Razem do kościoła chodziłyśmy. Ale ona już tu nie mieszka… Poczekajcie, zadzwonię do koleżanki, która zna jej adres w Walii!
Po kilkunastu minutach miałem już adres, pod którym mieszka siostra Cichociemnego, pani Maria Burdzińska. Podziękowałem serdecznie trzem przemiłym starszym paniom, wróciłem do samochodu i udałem się w długą drogę powrotną do Aberdeen.
O dalszych wynikach śledztwa oczywiście poinformuję!
Przeczytaj także:
Pierwszy skok
Virtuti Militari
Wizyta u Znaczy Kapitana
Spadkobiercy Cichociemnych
Largo House – tam, gdzie ćwiczyli Cichociemni
Źródło:
Jędrzej Tucholski, Cichociemni, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011
Tadeusz S. Burdziński, To wcale nie takie proste, Dzień dobry panie Zenonie, Kanały, w: Drogi Cichociemnych, Bellona, Warszawa 2008.
Tadeusz Burdziński (Cichociemny), http://pl.wikipedia.org, Dostęp 10.08.2014.
Marian Walentynowicz, Wojna bez patosu, Instytut Wydawniczy Pax, 1969.