Virtuti Militari

Droga między Chambois, a Vimoutiers, Francja, 19 sierpnia 1944 roku, godzina 10:15.
Żołnierz z rkm-em w rękach wyszedł zza zakrętu i stanął jak wryty. Tuż przed nim, na poboczu drogi stał niemiecki Tygrys. Zatrzymał się i automatycznie uniósł broń.
Niemieccy czołgiści byli nie mniej zaskoczeni, niż on. Z górnego włazu wychylił się żołnierz w czarnym mundurze z białą chusteczką w dłoni. Taką samą chusteczkę trzymał kierowca Tygrysa, który wyłonił się z przedniego włazu. Machali nimi patrząc z przestrachem na uzbrojonego Polaka.
„Zdobyłem czołg! Mam własnego Tygrysa!” – przez głowę przeleciała mu nieco absurdalna myśl.
Nagle rozległ się krótki świst, po którym nastąpiła ogromna eksplozja. Tygrys stanął w płomieniach. Polaka z rkm-em odrzuciło na kilka metrów. Ogłuszony wstał powoli i sięgnął po broń. Rozejrzał się wokół ze złością szukając tego, kto zniszczył „jego” Tygrysa. W odległości około stu metrów zobaczył stanowisko armaty przeciwpancernej z jego własnego dywizjonu. Jeden z artylerzystów poznał go i pomachał ręką. Żołnierz z rkm-em ruszył w ich kierunku. Przechodząc obok płonącego czołgu zobaczył rozkawałkowane zwłoki jednego z pancerniaków. Ze zgrozą odwrócił głowę.
Kiedy był w połowie drogi do stanowiska artyleryjskiego po prawej stronie ktoś krzyknął coś po niemiecku i z lasu wyskoczyło kilkunastu Niemców. Rzucili się biegiem w kierunku polskiej armaty.
Tym razem żołnierz nie zastanawiał się ani sekundy. Uniósł brena i skosił Niemców długą serią. Strzelał tak długo, aż trzask iglicy nie oznajmił mu, że magazynek jest pusty. Opuścił dymiącą lufę rkm-u i podszedł do zabitych. Najbliżej niego leżał młody chłopak, znacznie młodszy od niego. Na jego ręku dostrzegł piękny zegarek.

Jest początek grudnia 2012 roku. Siedzę w living roomie piętrowego domu w Dundee i trzymam w ręku najwyższe polskie odznaczenie za męstwo na polu walki.
– Za co otrzymał Pan Virtuti Militari? – pytam się jego właściciela.
– A niech Pan sobie tutaj przeczyta – odpowiedział i podał mi dokument napisany na maszynie.
Biorę go i czytam:
„Naczelny Wódz odznaczył za czyny wybitnego męstwa, przekraczające granice obowiązku żołnierskiego, orderem Virtuti Militari V Klasy następujących żołnierzy pułku:
plutonowy Smoleński Kazimierz”
– Widzi Pan – zaśmiał się staruszek – Ja od siedemdziesięciu lat zastanawiam się, za jakież to czyny otrzymałem ten medal.
Pan Kazimierz Brunon Smoleński urodził się w Berlinie w marcu 1918 roku. Kiedy miał rok rodzina przeniosła się do Śremu w Wielkopolsce. Po ukończeniu szkoły powszechnej rozpoczął gimnazjum, ale naukę w nim przerwał po trzecim roku. Zaczął się uczyć na ślusarza, zdał egzamin czeladniczy z wyróżnieniem, ale do głowy przyszedł mu inny pomysł na życie. W wieku 18 lat zgłosił się na ochotnika do wojska, do 1. Batalionu Pancernego stacjonującego w Poznaniu przy ulicy Ułańskiej.
W 1938 roku został wysłany na południe, do 10 Brygady Kawalerii i wziął udział w rewindykacji Zaolzia.
Mniej więcej w tym samym czasie dowództwo Brygady objął pułkownik Stanisław Maczek.
Wybuch wojny zastał go w Bronowicach koło Krakowa. 10 Brygada Kawalerii – największa jednostka motorowo-pancerna Wojska Polskiego walczyła przeciwko niemieckiemu XXII Korpusowi Pancernemu opóźniając jego natarcie z południa. Napór Niemców był jednak zbyt silny i Brygada zaczęła się cofać, aż dotarła w okolice Lwowa.
22 września 1939 roku tuż po północy kapral Kazimierz Smoleński przekroczył na motocyklu granicę polsko-węgierską na Przełęczy Tatarskiej.
Był jednym z ostatnich żołnierzy Brygady, który to uczynił. Główne jej siły przekroczyły granicę cztery dni wcześniej.
Kilka kilometrów za granicą zostawił motocykl i broń w polu i poszedł na stację kolejową. Tam spotkał kilku innych Polaków i razem pojechali pociągiem do miejscowości Komarno. Po drodze ktoś ich jednak ostrzegł, że w Komarnie zostaną internowani. Postanowili wysiąść stację wcześniej, dojść do Dunaju i iść w górę rzeki. Szli całą noc i nad ranem, śmiertelnie zmęczeni zagrzebali się w jakimś stogu siana i zasnęli. Około południa znalazł ich tam jakiś Węgier i zaprosił do siebie na śniadanie. Niestety, po drodze do domu gościnnego Węgra natknęli się na patrol żandarmerii, który ich aresztował i odstawił do Komarna.
W Komarnie przebywali do lutego 1940 roku, kiedy postanowili uciec. Ucieczka przebiegła bezproblemowo, ponieważ w miejscu internowania nie pilnowano ich zbytnio. Pojechali pociągiem do Budapesztu. Stamtąd przedostali się do miejscowości Barcs przy granicy węgiersko-jugosłowiańskiej i przez zamarzniętą rzekę Drawę przeszli do Jugosławii. Wysuszyli przemoczone ubrania w jakiejś karczmie, po czym przyjaźnie nastawieni Jugosłowianie przewieźli ich saniami na stację kolejową. Trafili do Splitu. Tam zajęli się nimi polscy urzędnicy, więc dalsza część drogi przebiegała bezproblemowo. W Splicie odpoczęli przez tydzień w hotelu, po czym zaokrętowali się na grecki statek „Patris” płynący do Marsylii. W marcu 1940 roku dotarli do Francji. Po krótkim pobycie w Carpiagne pod Marsylią wsadzono ich w pociąg i wysłano do Bretanii.

Pan Kazimierz Smoleński z orderem Virtuti Militari.

Aby trochę dorobić do marnego żołdu wypłaconego przez Francuzów (30 franków na miesiąc) Pan Kazimierz zaczął pracować na farmie u jednego z bretońskich gospodarzy. Praca, mimo, że nieźle płatna była niezwykle ciężka i Pan Kazimierz szybko się zwolnił. Pojechał do obozu wojskowego w Coetquidan. Obóz ten, zwany przez Polaków „koczkodanem” był głównym punktem zbiorczym dla polskich żołnierzy, którzy po klęsce Kampanii Wrześniowej różnymi drogami przedostali się do Francji. Pan Kazimierz ze zdumieniem stwierdził, że komendantem obozu jest jego dawny dowódca – generał Stanisław Maczek (awans na generała otrzymał pod koniec września 1939 roku).
W Coetquidan Pan Kazimierz otrzymał mundur i został ponownie wcielony do polskiej armii.
Z „koczkodana” trafił ponownie na południe Francji, w okolice Orange i czekał na przerzut do Wielkiej Brytanii. Był to już czerwiec 1940 roku. Niemcy przełamali front i w błyskawicznym tempie zajmowali Francję. Pan Kazimierz pojechał do portu, gdzie na niego i jego towarzyszy czekał „Batory”. Na pokładzie polskiego transatlantyka dotarli do Plymouth.
Z Plymouth trafił do Crawford na północy Anglii, a stamtąd do Perth, gdzie spędził 18 miesięcy – do końca 1941 roku. Został wcielony do szwadronu rozpoznawczego I Korpusu Polskiego, gdzie szkolił się w obsłudze radiostacji i kierowaniu transporterem opancerzonym Bren Gun Carrier.
Szwadron został rozwiązany na początku 1942 roku, a Pan Kazimierz został wcielony do Dywizjonu Przeciwpancernego 1. Dywizji Pancernej generała Maczka, w ramach którego kontynuował szkolenie na Carrierach i odbywał patrole na wybrzeżu pomiędzy Edynburgiem i Aberdeen.
1. Dywizja miała za zadanie obronę tego terenu przed spodziewaną inwazją niemiecką z Norwegii.
W 1942 roku w Dundee poznał swoją przyszłą żonę Muriel, z którą wziął ślub w lutym 1943 roku.
Ślubu udzielał mu ksiądz Misiak – kuzyn jego ojca.
Wkrótce na świat przyszedł syn Paweł.
W czerwcu 1944 roku pożegnał żonę i syna i wraz z całą Dywizją pojechał na południe Anglii, gdzie załadowano ich na okręty inwazyjne. W Normandii wylądowali w drugim rzucie wojsk.
W sierpniu wraz ze swoim dywizjonem wziął udział w opisywanej przeze mnie w poprzednim poście bitwie o „Maczugę”.
Ta bitwa to dla Pana Kazimierza zbiór pojedynczych migawek i epizodów. Często drastycznych.
Kiedy rankiem 19 sierpnia wraz ze zgrupowaniem majora Stefanowicza dotarł na „Maczugę” był świadkiem wzięcia do niewoli kilku niemieckich żołnierzy.
– Wie Pan, nie będę mówił co z nimi zrobili, bo zrobili bardzo źle – powiedział mi kiwając ze smutkiem głową.
Po bitwie pod Falaise pojawiły się fałszywe oskarżenia, jakoby żołnierze generała Maczka masowo mordowali niemieckich jeńców. Ktoś kto je rozgłaszał nie zdawał sobie sprawy w jakich warunkach walczyli pod Falaise polscy żołnierze. Odcięci na „Maczudze” musieli oszczędzać amunicję, gdyż linie zaopatrzenia zostały odcięte przez Niemców. Nikt w takiej sytuacji nie marnowałby nabojów na zabijanie jeńców. Co gorsza te paszkwile okazały się bardzo trwałe – artykuły oskarżające maczkowców ukazały się także w polskiej prasie zaledwie 10 lat temu.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że do pojedynczych przypadków mordowania jeńców dochodziło po obu stronach.
Pan Kazimierz widział też, jak niemiecki czołg najechał na nogi rannemu polskiemu żołnierzowi. Ten przygnieciony spojrzał na niego i powiedział „Dobij mnie!”. Kazimierz uniósł pistolet, ale nie strzelił.
Krótko po dotarciu na „Maczugę” usłyszał na drodze chrzęst gąsienic. Wymontował ze swojego Carriera ręczny karabin maszynowy bren i wybiegł na drogę stając oko w oko z załogą niemieckiego Tygrysa. Niemcy poddali się, ale chwilę później zginęli, kiedy czołg został trafiony pociskiem z polskiego działa. Idąc w kierunku polskich artylerzystów Pan Kazimierz napotkał grupę Niemców, którą skosił długą serią.
– Wie Pan, kiedy ładowałem magazynki mojego brena to co trzeci pocisk dałem smugowy. Dzięki temu widziałem, gdzie strzelam.
Ręczny karabin maszynowy Bren ma magazynek umieszczony u góry, w miejscu szczerbinki. Znacznie utrudnia to celowanie.
Po zabiciu grupy Niemców (Pan Kazimierz nie pamięta dokładnie ilu ich było – prawdopodobnie około 12 – 15) zmienił magazynek, przeładował broń i w tym momencie zauważył dwóch Niemców podnoszących się z rowu z granatami w rękach.
– Tych potraktowałem sprawiedliwie. Każdy dostał po pół magazynka. – powiedział mi z lekkim uśmiechem.
– Co Pan czuł, kiedy zabijał? – spytałem.
– Nic, kompletnie nic… – padła odpowiedź.
Wiem, takiego pytania nie powinno się zadawać. A ja mimo wszystko je zadaję. Zadawałem je warszawskim powstańcom, amerykańskim weteranom z Wietnamu, żołnierzom polskich kontyngentów w Iraku i Afganistanie oraz operatorom GROM-u. Wszyscy mniej więcej mówią to samo. Zabijanie na wojnie, podczas walki jest bezrefleksyjne i całkowicie pozbawione jakichkolwiek emocji. To po prostu część pracy.
„Czułem się jakbym strzelał do tarczy na strzelnicy” powiedział mi kiedyś kolega, oficer armii amerykańskiej, który walczył w Iraku i Afganistanie.
Kiedy Niemcy leżeli martwi Pan Kazimierz podszedł do jednego z nich. Na jego ręku zobaczył piękny zegarek.
– Przez chwilę zastanawiałem się, czy go sobie nie wziąć, ale pomyślałem sobie, że jak go wezmę, to ktoś niedługo ściągnie go z mojej martwej ręki.
Zostawił więc zegarek trupowi. Sprawdził tylko godzinę. Było po dziesiątej.
Czy wiedział o tym, że w Warszawie trwa Powstanie?
– Tak, wiedziałem. Wieczorami słuchałem BBC i serce mi się krajało…
Z Falaise Dywizja posuwała się na wschód wzdłuż wybrzeża, w stronę Belgii i Holandii. Niemców nie było widać – zbyt szybko uciekali. Kiedy Dywizjon Przeciwpancerny z Panem Kazimierzem dotarł do belgijskiej miejscowości Stekene okazało się, że tamtejsi mieszkańcy sami rozprawili się z Niemcami.
Pan Kazimierz widział, jak mieszkańcy ładowali trupy Niemców na dwukołowe wózki i wywozili za miasto.
Z Belgii Dywizjon trafił do Holandii, która okazała się być końcem wojennej drogi Pana Kazimierza.
Zatrzymali się na nocleg w jakiejś wiosce i Pan Kazimierz z dowódcą objechał okolicę, by wybrać stanowiska dla dział.
Kiedy wrócili dowódca postanowił urządzić sobie nocleg w stogu siana, ale Pan Kazimierz przekonał go, że wygodniej będzie w stodole, pod dachem. Sam zaś wrócił do czołgu, by odbierać meldunki przez radio (pełnił funkcję radiotelegrafisty). Kiedy wychodził z pojazdu z kolejną depeszą pocisk z niemieckiego działa trafił dokładnie w stodołę, w której spali polscy żołnierze. Wszyscy zginęli, a kilka odłamków utkwiło Panu Kazimierzowi w ręce. Z początku to zlekceważył, czego później bardzo żałował. Rana zaczęła się jątrzyć i konieczna była dłuższa hospitalizacja. Przeszedł operację w Antwerpii, po której czekała go długa rekonwalescencja w jednym z brytyjskich szpitali.
Kiedy wojna się skończyła Pan Kazimierz połączył się ponownie z żoną i synem, zdemobilizował się w stopniu sierżanta, przystąpił do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia i zaczął rozglądać się za jakąś pracą.
Zaczął pracować przy budowie tamy w Pitlochry. Praca była bardzo ciężka, ale dobrze płatna. Na tyle dobrze, że po dwóch latach kupił trzypokojowe mieszkanie w Dundee.
Po pracy na tamie zaczął pracować w fabryce maszyn przędzalniczych. Po dwóch latach przeniósł się do TCK – fabryki maszyn precyzyjnych, a po kolejnych kilku latach zatrudnił się w amerykańskiej firmie produkującej liczniki jako Precision Toolmaker. Przepracował tam 29 lat i przeszedł na emeryturę w 1983 roku.
Po wojnie po raz pierwszy odwiedził Polskę w latach 60-tych. Potem jeździł tam coraz częściej. Teraz stara się bywać tam co roku. Z jego rodziny (dwóch braci i trzy siostry) żyje jeszcze brat i siostra.
Żona Pana Kazimierza zmarła w 2004 roku, a syn dwa lata temu.

To jeden z ostatnich przedstawicieli przedwojennego pokolenia, twardego do życia, nie do zabicia. Mimo swoich 94 lat Pan Kazimierz jest pełen werwy, mówi przepiękną, literacką polszczyzną i ma niezwykłą pamięć. Ma też swój charakter i nie waha się warknąć na rozmówcę.
„Cicho! Nie przerywaj mi Pan! Ja wiem lepiej!” usłyszałem kilka razy, kiedy próbowałem nieśmiało wtrącić coś do jego monologu.
Niezwykły człowiek. Teraz już takich nie robią…

Bardzo dziękuję Pani Urszuli Koprowskiej za umożliwienie mi spotkania z Panem Kazimierzem Smoleńskim!

Przeczytaj także:
Weteran