Bastion

Afganistan, prowincja Chost, 8 stycznia 1988 roku, godzina 4:00.
Oficer polityczny nie mógł uwierzyć własnym oczom. To co zastał na szczycie Wzgórza 3234 przechodziło jego najśmielsze wyobrażenia. Wiedział, że trwa tu bezpardonowa walka, wiedział, że obrońcom brakuje już amunicji. Dlatego właśnie kilka godzin wcześniej zebrał swoich ludzi i ruszył spadochroniarzom na odsiecz. Ale to co się tu działo przywodziło na myśl piekło Dantego.
Pieprzyć Dantego! Takiego piekła nie stworzyłby nawet Szatan!
Szczyt wzgórza przeorany był wybuchami tysięcy pocisków moździerzowych. Błyski eksplozji na ułamek sekundy oświetlały zrujnowane prowizoryczne bunkry i wątłą linię „kładki” – kamiennego szańca zza którego radzieccy spadochroniarze prowadzili ogień.
Coraz słabszy ogień… Lufy kałasznikowów już dawno przestały pluć ogniem ciągłym. Teraz żołnierze liczyli każdy nabój. Niektórym pozostało już tylko pół magazynka. Zabici leżeli tam, gdzie dosięgły ich pociski, a ranni wili się w konwulsjach na kamienistym gruncie. Ich jęki mieszały się z odgłosami wystrzałów i eksplozji zwielokrotnionymi przez górskie echo, przekleństwami obrońców i rykiem mudżahedinów, których pierwsze szeregi były już jakieś 50 metrów od radzieckich pozycji. Jeszcze chwila, a Rosjanom skończy się amunicja i Duchy rzucą się na nich z nożami w zębach.
„Przybyliśmy w samą porę” – pomyślał oficer polityczny.

Mniej więcej dwa lata po rozpoczęciu radzieckiej interwencji w Afganistanie mudżahedinom udało się zablokować drogę łączącą miasta Gardez i Chost. Szczególnie trudna sytuacja była w tym drugim mieście położonym tuż przy granicy z Pakistanem. Odcięta w nim afgańska 25 Dywizja Piechoty oraz ludność cywilna musiały być zaopatrywane za pomocą mostu powietrznego. Trwało to niemal sześć lat. W 1987 roku sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. Mudżahedini podeszli niebezpiecznie blisko do lotniska. Mieli ze sobą przenośne wyrzutnie rakiet Stinger, w które już od roku zaopatrywali ich Amerykanie. Odtąd radzieckie samoloty transportowe mogły startować i lądować wyłącznie nocami.
Nieco wcześniej Michaił Gorbaczow ogłosił plan stopniowego wycofania wojsk z Afganistanu. Stało się jasne, że Rosjanie będą musieli odblokować oblężony Chost – w innym wypadku miasto wpadnie w ręce mudżahedinów, którzy natychmiast rozgłoszą na cały świat, ze oto pogonili okupantów i zmusili ich do ucieczki. Na taką propagandową porażkę Rosjanie nie mogli sobie pozwolić. Zadanie odblokowania drogi Gardez-Chost otrzymał dowódca 40. Armii generał Borys Gromow.
Aby je wykonać musiał przede wszystkim opanować przełęcz Sate Kondo położoną na południowy wschód od Gardez i silnie bronioną przez ukrytych na zboczach gór mudżahedinów. Postanowił posłużyć się podstępem. 28 listopada 1987 roku nad przełęczą przeleciały radzieckie samoloty transportowe, za którymi wykwitły białe czasze spadochronów. Mudżahedini otworzyli gwałtowny ogień nie zdając sobie sprawy, że strzelają do… worków z piaskiem. Radziecki samolot zwiadowczy podążający za transportowcami namierzył ich pozycje i przesłał koordynaty artylerzystom i pilotom myśliwców bombardujących. Ci urządzili mudżahedinom czterogodzinną krwawą łaźnię. Potem do natarcia ruszyli spadochroniarze wspierani przez afgańskich żołnierzy. Po ciężkich walkach 1  grudnia przełęcz została zdobyta.

Mudżahedini. Fot. Erwin Lux

W tym samym czasie spadochroniarze z 56. Gwardyjskiej Brygady Desantowo-Szturmowej wylądowali na tyłach mudżahedinów, by odciąć im drogę odwrotu, a afgańska 25. Dywizja Piechoty w oblężonym Choście uderzyła na posterunki partyzantów wokół miasta. Mudżahedini wycofali się w popłochu. 30 grudnia pierwszy radziecki konwój osłaniany przez czołgi i transportery opancerzone dotarł do odblokowanego miasta.
Na zachód od Chostu znajdowała się olbrzymia baza mudżahedinów o nazwie Sarani. W nocy z 22 na 23 grudnia 1987 roku radziecka artyleria rozpoczęła ciężki jej ostrzał. Artylerzyści zastosowali tzw. „metodę afgańską”. Najpierw na Sarani zaczęły opadać silne flary na spadochronach doskonale oświetlając cele. Potem wystrzelono olbrzymią ilość ładunków dymnych, by zdezorientować przeciwnika. Kiedy baza była już całkowicie zasnuta gęstym dymem między mudżahedinami zaczęły się rozrywać pociski odłamkowe. Kilka godzin potem do szturmu przystąpili spadochroniarze z 345. Pułku Powietrznodesantowego.
Weszli do bazy bez żadnych problemów – atak artyleryjski okazał się bowiem niezwykle skuteczny. W śniegu leżały porozrywane ciała mudżahedinów, części uzbrojenia i amunicja różnego kalibru. Ci, którzy przeżyli radziecki ostrzał uciekli.
W jaskiniach na terenie bazy Rosjanie znaleźli olbrzymie zapasy broni, amunicji, sprzętu i żywności – były tam karabiny maszynowe, granatniki, miny produkcji amerykańskiej, brytyjskiej i czechosłowackiej, maski przeciwgazowe, śpiwory oraz imponujące archiwum z dokumentami, mapami, fotografiami i paszportami (w większości fałszywymi). Sarani była bowiem główną bazą logistyczną oddziałów, którymi dowodził mułła Dżalaluddin Hakkani. Na terenie bazy Rosjanie znaleźli nawet dwa czołgi.
Przesortowali zdobycz, wzięli to co uznali za przydatne, a resztę zniszczyli za pomocą ładunków wybuchowych.
Radzieccy dowódcy zdawali sobie sprawę, że mudżahedini będą próbować odbić Sarani. Położona w strategicznym miejscu baza była dla nich zbyt cenna. Rozpoczęli więc przygotowania do obrony.
Na terenie bazy wznosiło się wzgórze o wysokości 3234 metrów nad poziomem morza. Stąd jego nazwa – Wzgórze 3234. Rozkaz jego obsadzenia i obrony otrzymał 3. Pluton 9. Kompanii 345. Pułku Powietrznodesantowego pod dowództwem porucznika Siergieja Tkaczowa. Liczył on sześciu oficerów i trzydziestu trzech podoficerów i szeregowych.
Byli to chłopaki z poboru, ale już zaprawieni w walce i bardzo zgrani ze sobą. Zanim wysłano ich do Afganistanu przeszli ciężki pięciomiesięczny trening w bazie Kostroma położonej w Dolinie Fergana w Uzbekistanie.

Wzgórze 3234. Fot. S.V. Rozhkov

Spadochroniarze przystąpili do umacniania swoich pozycji na szczycie wzgórza. Grunt był zamarznięty, więc o wykopaniu przyzwoitych okopów lub ziemianek można było zapomnieć. Zamiast tego zaczęli budować prowizoryczne szańce z kamieni poukładanych jeden na drugim. Owe „kładki” jak nazywali je Rosjanie chroniły dość dobrze przed ogniem karabinów i pistoletów maszynowych, ale kiedy trafił w nie pocisk z granatnika wówczas tworzące je kamienie, nie zespojone ze sobą niczym poza siłą grawitacji rozlatywały się na wszystkie strony rażąc ukrytych za nimi obrońców.
Kiedy „kładki” były już gotowe żołnierze wzięli się za pisanie listów do swoich rodzin, które potem wręczyli oficerom. Tak na wszelki wypadek.
9. Kompania dysponowała dwoma potężnymi wielkokalibrowymi karabinami maszynowymi NSW ustawionymi na trójnogach, kilkunastoma rkm-ami PK i granatnikiem AGS-17. Poza tym każdy ze spadochroniarzy miał kałasznikowa z zapasem amunicji. Byli więc dobrze przygotowani do obrony.
Podczas kiedy 3. Pluton 9. Kompanii umocnił się na szczycie Wzgórza 3234, pozostałe dwa plutony oraz pluton zwiadowców zajęły pozycje na jego zboczach w odległości 200-300 metrów od szczytu.
Radzieccy dowódcy nie mylili się twierdząc, że mudżahedini będą usiłowali za wszelką cenę odzyskać Sarani. Wylizawszy rany w pobliskim Pakistanie wrócili do prowincji Chost z zamiarem wyrównania rachunków z Rosjanami. Wśród spadochroniarzy rozeszła się wieść, że razem z nimi do Afganistanu przybyły budzące grozę pakistańskie oddziały specjalne „Czarne Bociany”.
Razem z przyjściem Nowego 1988 Roku znacznie pogorszyła się pogoda. Zaczęły się silne opady śniegu. Rankiem 4 stycznia kiedy spadochroniarze jedli śniadanie nad ich głowami przeleciał samolot zwiadowczy. Nagle z jednego z okolicznych wzgórz wystrzeliła w niebo mała igła. Pilot wykonał gwałtowny manewr, ale było już za późno. Stinger uderzył w kadłub. Samolot wlokąc za sobą smugę dymu skierował się w stronę bazy Bagram.
Przez kolejne trzy dni niewiele się działo. Żołnierze spędzali czas na grze w karty i poprawianiu umocnień. Mieli sporo żywności, ale doskwierał im brak papierosów.
Dzień 7 stycznia 1988 roku był w kalendarzu prawosławnym pierwszym dniem Świąt Bożego Narodzenia. Zamiast cerkiewnych dzwonów tego dnia żołnierzy obudziły eksplozje. Mudżahedini przystąpili do zmasowanego ostrzału wzgórza. W godzinnych odstępach następowały 20-minutowe zmasowane ataki moździerzowe. Podczas każdego z nich na pozycje radzieckie spadało kilkadziesiąt pocisków. Zginął radiotelegrafista – kapral Andriej Fiedotow, który był odpowiedzialny za kierowanie ogniem artylerii i lotnictwa. Jego radio również nie nadawało się do użytku. Spadochroniarze zostali więc pozbawieni możliwości wezwania wsparcia. Na szczęście mieli kilka mniejszych radiostacji, za pomocą których mogli utrzymywać łączność z dowództwem pułku. O godzinie 15:30 mudżahedini przystąpili do frontalnego natarcia. Po zmasowanym ostrzale artyleryjskim podeszli na odległość około 200 metrów od pozycji radzieckich. Spadochroniarze odparli atak zabijając kilkunastu z nich. O godzinie 16:10 mudżahedini powrócili. Wśród zgrai brodatych sylwetek odzianych w szmaty i wrzeszczących „Allah Akbar!” Rosjanie zauważyli kilkanaście postaci ubranych w identyczne czarne mundury ze złoto-czerwonymi naszywkami na ramionach – znakiem „Czarnych Bocianów”. Zachowywali się jak profesjonalni żołnierze i porozumiewali się ze sobą przez walkie-talkie. Półtorej godziny później nastąpił kolejny szturm – także odparty. O godzinie 19:30 nastąpił czwarty atak, znacznie silniejszy niż poprzednie. Tym razem główną siłę uderzenia przyjął 2. Pluton okopany na zboczach wzgórza. Zdołał on odeprzeć atak.
Zaczęło się ściemniać. Mudżahedini jednak nie rezygnowali. W ciągu nocy przeprowadzili sześć kolejnych szturmów. Rosjanie odparli je, ale ich sytuacja zaczęła wyglądać niewesoło. Amunicja była już na wyczerpaniu. Przełączyli kałasznikowy na ogień pojedynczy i zaczęli liczyć każdy nabój. Mudżahedini szybko się zorientowali i wzmogli ataki. Kilkakrotnie podeszli na odległość rzutu granatem. Porucznik Tkaczow przez całą bitwę rozpaczliwie domagał się dostarczenia amunicji.
Sześć kilometrów dalej, w sztabie pułku wezwań tych słuchał oficer polityczny Franz Klincewicz. Zrozumiał w jak dramatycznej sytuacji znajduje się 9. Kompania i około godziny 1:00 w nocy zebrał cały personel pomocniczy sztabu – kucharzy, pomywaczy, kancelistów itp. Kazał każdemu wziąć tyle amunicji ile zdoła unieść i ta naprędce zorganizowana odsiecz ruszyła w drogę. Część trasy przebyli siedząc na pancerzach transporterów. Pod Wzgórzem 3234 pojazdy zatrzymały się i Rosjanie rozpoczęli mozolną wspinaczkę stromym zboczem kierując się odgłosami walki, która wrzała na szczycie. Upadali pod ciężarem skrzynek z amunicją, kaleczyli nogi o ostre kamienie, zdzierali sobie paznokcie i skręcali kostki. Nikt jednak nie narzekał. Wiedzieli doskonale, że dla chłopaków walczących na szczycie wzgórza amunicja oznacza życie. Jeśli nie dotrą na czas mudżahedini wyrżną ich co do jednego.
Kiedy dotarli na szczyt spadochroniarzom zostało już po około 15 naboi na kałasznikowa. Zjawili się więc dosłownie w ostatniej chwili. Klincewicz dopadł do radia i zaczął domagać się helikoptera, by zabrać zabitych i rannych. Odmówiono mu twierdząc, że w tych warunkach misja jest niewykonalna. Oznaczało to, że on i jego ludzie będą musieli nieść rannych na własnych plecach przez kilka kilometrów do najbliższego punktu medycznego.
W tym momencie nad szczytem wzgórza zaterkotał śmigłowiec Mi-8. Jeden z pilotów zignorował zakaz dowództwa i przybył walczącym kolegom z pomocą. Na szczycie nie było wystarczająco dużo miejsca, by posadzić maszynę, więc tylko oparł przednie koło o skałę, z tyłem kadłuba uniesionym w powietrzu. Klincewicz i jego ludzie zaczęli wnosić rannych na pokład. Zaraz potem śmigłowiec poderwał się i zniknął w ciemnościach. Po pewnym czasie wrócił z zapasem broni i amunicji.
Po bitwie pułkownik Walery Wostrotin, dowódca 345. Pułku Powietrznodesantowego przedstawił bohaterskiego pilota do odznaczenia orderem Bohatera Związku Radzieckiego. Niestety, zamiast wojskowych honorów pilot otrzymał naganę za złamanie zakazu i został karnie odesłany do domu.
Żołnierze 9. Kompanii stracili podczas bitwy sześciu zabitych. Każdy z tych, którzy przeżyli został ranny, dziewięciu ciężko. Mudżahedini stracili około 200 zabitych.
W ciągu kolejnych kilku dni ostrzeliwali wzgórze z moździerzy, ale nie próbowali już szturmów. 9. Kompania została zluzowana pod koniec drugiego tygodnia stycznia. Pod koniec miesiąca Rosjanie przekazali kontrolę nad terenem armii afgańskiej. Ci utracili ją w ciągu następnego miesiąca. Mudżahedini ponownie zablokowali drogę Gardez-Chost i zajęli bazę Sarani.
Tak jak Grecy mają Termopile, Amerykanie Iwo Jimę, a my Westerplatte, tak Rosjanie mają swój bastion na Wzgórzu 3234 i broniącą go 9. Kompanię.
Siedemnaście lat po tych wydarzeniach rosyjski reżyser Fiodor Bondarczuk (weteran wojny afgańskiej) nakręcił o niej głośny film. Jest on świetny i bardzo widowiskowy, ale z faktami ma niewiele wspólnego…

Scena z filmu "9. Kompania" w reżyserii Fiodora Bondarczuka

Dziękuję Panu Pawłowi Dąbrowskiemu za zaproponowanie tematu.

Przeczytaj także:
Polski mudżahedin
Bitwa o Takur Ghar
Kurier z Kabulu

Źródło:
Lester W. Grau, The Battle for Hill 3234: Last Ditch Defense in the Mountains of Afghanistan, Journal of Slavic Military Studies, 24:217-231, 2011.
Operation Magistral, http://en.wikipedia.org, Dostęp 1.07.2012.
Bój o wzgórze 3234, http://pl.wikipedia.org, Dostęp 1.07.2012.