Do trzech… Nie! Do czterech razy sztuka!
Z pokazami lotniczymi RAF Leuchars Airshow niedaleko St. Andrews jest trochę tak, jak z ropą na Morzu Północnym, która „kończy się” od 20 lat i skończyć się nie może. Co roku media ogłaszają, ze tegoroczny Airshow jest ostatnim, najostatniejszym i że o podobnej imprezie w przyszłym roku mowy nie ma. A potem okazuje się, że jednak jest.
Fakt faktem, że baza RAF Leuchars już nie istnieje. Dwa lata temu rząd Camerona w ramach oszczędności zamknął ją i przeniósł stacjonujące na niej dywizjony do bazy RAF Lossiemouth na północy Szkocji. Bazę w Leuchars ma przejąć armia.
Cała infrastruktura jest jednak na miejscu i nic nie stoi na przeszkodzie, by organizować Airshow, który co roku cieszy się wielkim powodzeniem.
Już po raz czwarty z rzędu zaprezentowaliśmy na nim naszą wystawę o polskich pilotach i ich wkładzie w Bitwie o Wielką Brytanię.
Pomny zeszłorocznych doświadczeń, kiedy to nasza wystawa ucierpiała bardzo wskutek silnego wiatru mój przyjaciel Piotr zaproponował umieszczenie plansz na twardej sklejce i umocowanie ich listewkami. Opracował sposób mocowania i zawieszenia całości na dość wątłych rurkach tworzących szkielet namiotu.
Niestety, w przeddzień imprezy rozchorował się i musiał zrezygnować z udziału w niej. Zamiast niego pojechał jego kolega z pracy – Sebastien (Francuz).
Jak zwykle pojechaliśmy do Leuchars w dwa samochody. Jako wystawcy musieliśmy stawić się na miejscu przed szóstą rano, więc pobudka była około trzeciej.
Prognoza pogody nie nastrajała optymistycznie – miało lać i wiać przez cały dzień, aż do wieczora…
Faktycznie, kiedy wcześnie rano wjeżdżaliśmy na teren bazy to niebo zakrywały ołowiane chmury i siąpił z nich deszcz. Na szczęście wkrótce przestał.
Zabraliśmy się do stawiania namiotu i montowania plansz według instrukcji Piotra. Zabrało nam to jakieś półtorej godziny.
Mieliśmy małą scysję z właścicielem sąsiedniego stoiska, który według nas pogwałcił naszą integralność terytorialną i ustawił swoją trampolinę zdecydowanie za blisko naszego namiotu.
W ogóle nie byliśmy zbyt zadowoleni z lokalizacji naszego stanowiska. Władze Airshow wcisnęły nas między przaśną trampolinę i strzelnicę rodem z odpustu w Koziej Wólce. Na dodatek obok stała jakaś koszmarna karuzela, której właściciel puszczał na cały regulator jedną i tą samą płytę ABBY.
Zdążyliśmy znienawidzić karuzele, trampoliny i ABBĘ.
Wbrew prognozie pogody popadało tylko rano, kiedy rozkładaliśmy cały majdan. Potem przez cały dzień nie spadła ani kropla, a chwilami na niebie nie było ani jednej chmurki. Tak to jednak jest w Szkocji – pogoda zmienia się tu częściej, niż w Tatrach i wszelkie prognozy są funta kłaków warte.
Deszczu nie było, ale za to wiało dość konkretnie. Błogosławiliśmy Piotra za jego pomysł wyeksponowania plansz.
Piotr jest jednym z lepszych inżynierów w Aberdeen, a do tego niezwykle uzdolnioną „złotą rączką”. MacGyver mógłby mu po piwo do sklepu biegać.
Mając spokój z wystawą i nie musząc z niepokojem obserwować plansz, czy aby za chwilę nie pofruną w powietrze zajęliśmy się podziwianiem podniebnych wygibasów i rozmową z gośćmi.
Wydaje mi się, że na Airshow przyszło mniej ludzi, niż przed rokiem. Pewnie zniechęciła ich ta fatalna prognoza pogody…
Mimo tego, jak co roku doszło do kilku bardzo ciekawych wizyt.
Przyszedł Pan Phillip Hapka – syn żołnierza generała Andersa, który kilka lat temu napisał monografię 309 Dywizjonu „Ziemi Czerwieńskiej.
Przyszła nauczycielka z Upper Largo, która wielokrotnie opowiadała swoim uczniom o polskich spadochroniarzach, którzy szkolili się w Largo House leżącym na terenie wioski.
Przyszedł starszy pan, przyjaciel Jana Raske – spadochroniarza generała Sosabowskiego, weterana spod Arnhem, który po wojnie pozostał w Szkocji.
Przyszła cała masa ludzi zainteresowanych historią polskich pilotów, no i wielu rodaków, których przyciągnęła polska flaga powiewająca na kilkumetrowym maszcie.
Każdy otrzymał ulotkę z opisaną historią polskich lotników oraz sposobem, w jaki władze brytyjskie potraktowały ich po wojnie.
Wśród dziesiątek samolotów, które zaprezentowały się podczas Airshow znowu nie było tych z biało-czerwoną szachownicą. Ale nikt nie może powiedzieć, że impreza odbyła się bez żadnego polskiego śladu!
Mam nadzieję, że pogłoski o tym, że to ostatnia tego typu impreza w Leuchars są nieprawdziwe i w przyszłym roku zjawimy się tam znowu. W końcu tradycja zobowiązuje!
Organizatorzy wystawy bardzo dziękują za pomoc i wsparcie Polskiemu Stowarzyszeniu Aberdeen.

Ogon Tornada z 617 Dywizjonu „Dambusters”, czyli spadkobiercy uczestników słynnego rajdu bombowego na niemieckie zapory wodne w 1943 roku.

To latający dowód na to, że Unia Europejska jednak ma sens ;-). Przynajmniej w dziedzinie awiacyjno-militarnej. Eurofighter Typhoon, który powstał przy współpracy Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch i Hiszpanii to przykład myśliwca PRAWIE doskonałego.

Weterani z 45 Batalionu Komandosów chętnie zapozowali do zdjęcia. Spędziłem przy ich stoisku sporo czasu słuchając opowieści o walkach na Borneo w latach 60-tych. Kupiłem kilkadziesiąt losów na ich loterii, ale nic nie wygrałem…

Bez skutku czekałem na Króla Vulcana, ale w tym roku nie doleciał do Leuchars. Marnym pocieszeniem był pokaz latającej łodzi Catalina.
Przeczytaj także:
„For your freedom and ours”, czyli wystawa o polskich lotnikach
„For your freedom and ours” znowu w bazie Leuchars
Do trzech razy sztuka
Pamiątkowy lot z polskim akcentem