Łowcy głów
Borneo, listopad 1944 roku.
Sprzeczne uczucia targały dwoma amerykańskimi lotnikami. Oto stali pośrodku niewielkiej wioski zagubionej w oceanie dżungli otoczeni przez kilkadziesiąt półnagich kobiet i dzieci wrzeszczących coś w niezrozumiałym języku. Mężczyźni zebrali się koło największej chaty i zawzięcie o czymś dyskutowali.
Co z nimi zrobią? Oddadzą w ręce Japończyków? To już chyba lepiej, żeby ich zjedli na obiad…
Z chaty wyszedł pomarszczony starzec, jednym gestem rozpędził wrzeszczącą hałastrę i skinął na Amerykanów, by szli za nim.
Z trudem wdrapali się do stojącej na wysokich palach chaty po ustawionym ukośnie pniu drzewa, w którym wycięto coś w rodzaju schodków.
Powietrze wewnątrz długiego, zbudowanego z bambusowych pni domostwa było przesycone dymem z kilku ognisk, których ślady były doskonale widoczne na podłodze pokrytej matami uplecionymi z traw. Podobne maty wisiały tu i ówdzie na ścianach. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz mroku Amerykanie zaczęli rozglądać się z ciekawością dookoła.
Nagle Dan poczuł jak Phil trąca go łokciem w bok.
- Patrz… – powiedział zduszonym głosem Phil.
Dan podążył za wzrokiem przyjaciela i spojrzał w górę. Pod sufitem wisiał rząd sczerniałych od dymu i starości okrągłych przedmiotów.
Ludzkich głów.
W pierwszej połowie XIX wieku dwie kolonialne potęgi – Wielka Brytania i Holandia zawarły porozumienie w sprawie stref wpływów na Borneo – trzeciej co do wielkości wyspie świata. Brytyjczycy zajęli jej północną część, zaś Holendrzy środkową i południową.
Brytyjska część Borneo to dzisiejsze terytorium Malezji, zaś dawna część holenderska wchodzi w skład Indonezji.
Krótko po ataku na Pearl Harbor Japończycy ruszyli z gwałtowną ofensywą na Malajach. Borneo, a zwłaszcza pola naftowe w północnej części wyspy były jednym z głównych celów. 1 kwietnia 1942 roku oddziały brytyjskie skapitulowały i Borneo wpadło w ręce japońskie. Wkrótce ponad połowa ropy zużywanej przez wojska cesarskie pochodziła z tej wyspy.
Kiedy Stany Zjednoczone odzyskały inicjatywę w wojnie na Pacyfiku japońskie tankowce transportujące ropę z Borneo stały się celem regularnych ataków amerykańskiego lotnictwa. Startujące z wysp południowego Pacyfiku bombowce poważnie ograniczyły strumień tego surowca płynący do Japonii.
Rankiem 16 listopada 1944 roku z lotniska Wama na wyspie Morotai w archipelagu Moluków wystartowało kilkadziesiąt bombowców B-24 „Liberator” z 33 Dywizjonu Bombowego i skierowało się do Zatoki Brunejskiej. Ich celem miał być japoński krążownik eskortujący flotę tankowców.
Wśród nich jest jedenastoosobowa załoga Liberatora o nazwie „Lucky Strike”. Latają ze sobą już od sześciu miesięcy i są świetnie zgrani. Stanowią doskonałą mieszankę amerykańskiego społeczeństwa – są wśród nich zarówno synowie bogatych prawników i biznesmenów, jak i chłopaki pochodzące z rodzin farmerskich i robotniczych. Wszyscy są ochotnikami, a najstarszy z nich ma zaledwie 22 lata. To ich ósma misja bojowa. Właściwie to czekali na nią z niecierpliwością. Zwyczajowo bowiem po ośmiu misjach załoga dostawała kilkudniową przepustkę. Chłopaki z „Lucky Strike” zaplanowali, że spędzą urlop razem w Australii.
Po pięciu godzinach lotu zbliżają się do brzegów Borneo. Przelatują nad zatoką, w której stacjonuje grupa japońskich okrętów. Widząc amerykańską armadę marynarze otwierają ogień z dział przeciwlotniczych. Pomiędzy Liberatorami zaczynają wykwitać czarne obłoczki rozrywających się pocisków.
„Lucky Strike” zaliczył kilka trafień, które uszkodziły jeden z silników, wyrwały dziurę w zbiorniku paliwa i poraniły załogę. Nawigator zginął na miejscu, obaj piloci byli ciężko ranni, reszta załogi odniosła mniejsze obrażenia. Liberator natychmiast opuścił szyk i zawrócił na Morotai.
Podczas lotu nad dżunglą stało się jasne, że nie zdołają dotrzeć do domu. Chwycili spadochrony i zaczęli przygotowywać się do skoku.
Radiooperator Dan Illerich podszedł do otwartych drzwi luku bombowego, przeżegnał się i skoczył. Podobnie postąpili jego koledzy. Nad pokrytymi dżunglą górami wykwitło kilka białych czasz.
Dan wylądował bez szwanku. Kiedy wyplątywał się z linek spadochronu usłyszał jakiś trzask. To bombardier Phil Corrin zawisnął na pobliskim drzewie. Na szczęście i on nie był ranny. Po pozostałych członkach załogi zaginął ślad – nie było ich słychać ani widać.
Znajdowali się na zboczu jakiejś góry. To była sprzyjająca okoliczność – powietrze w górach było nieco chłodniejsze i dżungla była nieco rzadsza, niż na równinach. Przede wszystkim – było tu mniej krzaków, które mogły utrudnić wędrówkę. Dwaj lotnicy ruszyli w dół zbocza.
Postanowili dotrzeć do wraku Liberatora, by wziąć z niego przedmioty, które mogły im pomóc w przetrwaniu w dżungli.
Samolot zapalił się przy uderzeniu o ziemię i dym ułatwił lotnikom odnalezienie go.
Kiedy do niego dotarli wrak się właśnie dopalał. W jego wnętrzu zobaczyli zwęglone ciała nawigatora i jednego z pilotów…
Zdając sobie sprawę z tego, że Japończycy mogli zauważyć katastrofę i wysłać na miejsce jakiś patrol szybko przeszukali maszynę. Znaleźli nadmuchiwaną tratwę i zestaw survivalowy wraz z instrukcją, która okazała się niewiele warta.
Ktoś, kto ją napisał zawarł w niej m. in. takie „mądrości” jak: „W dżungli rośnie wiele drzew owocowych, więc nie będziesz miał problemu ze znalezieniem pożywienia”.
W zestawie znajdowały się haczyki na ryby z żyłką, butelka płynu przeciw moskitom, scyzoryk, tabletki do oczyszczania wody, trochę jedzenia i tępa maczeta. Oprócz tego obaj mieli przy sobie pistolety.
Obydwaj doszli do wniosku, że o wiele bardziej niż zestaw survivalowy przydadzą im się rady kilku australijskich żołnierzy, z którymi kilka tygodni wcześniej pili piwo na Nowej Gwinei. Doświadczeni w bytowaniu w dżungli Australijczycy poradzili im m.in., by jak najszybciej oddalić się od wraku samolotu, znaleźć strumień i iść w dół jego biegu, aż do ujścia do rzeki. A potem podążać wraz z jej nurtem, aż do oceanu.
Zgodnie z tymi radami obaj Amerykanie znaleźli niewielką rzeczkę i ruszyli w jej dół. Ta stopniowo rozszerzała się. Po kilku godzinach opadli z sił i usiedli na brzegu rozmasowując obolałe stopy.
Nagle Phil zauważył małą bambusową chatkę na drugim brzegu rzeki. Przez chwilę przyjaciele naradzali się, co robić. Postanowili przekroczyć rzekę i zajrzeć do domostwa, które nie wyglądało na zbudowane przez Japończyków.
Więc przez kogo? Sami bali się odpowiedzi na to pytanie…
Australijczycy poznani na Nowej Gwinei trochę im opowiedzieli o ludach zamieszkujących Borneo. Powiedzieli im m.in., że Dajakowie (zbiorowa nazwa plemion zamieszkujących Borneo) bardzo lubią ludzi. Jeść. A ich odcięte i spreparowane głowy przechowują jako trofea.
Byli jednak tak zmęczeni i wyczerpani, że nawet gdyby chatka należała do samego diabła to i tak szukaliby w niej schronienia.
W jej wnętrzu znaleźli pęk zielonych bananów – znak, że chatka jest używana i że jej właściciel z pewnością do niej wróci. Wyszli z niej i usiedli na brzegu rzeki.
Z zarośli na drugim brzegu rzeki wychyliła się czarna głowa krajowca. Phil aż podskoczył, kiedy ją ujrzał, ale natychmiast się opanował.
– Uśmiechnij się! – powiedział do Dana i sam wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu, przyjaźnie machając dłonią do krajowca.
Ten rzucił jakiś rozkaz w swoim języku i z krzaków wyskoczyło kilkunastu jego współplemieńców. Ich ciała pokrywały tatuaże, jedynym odzieniem był jakiś strzęp materiału owinięty wokół bioder, w rękach trzymali dzidy i maczety. Weszli do rzeki i zaczęli zbliżać się do Amerykanów.
– Jesteśmy Amerykanami! – powiedział powoli Phil odpinając kaburę z pistoletem i rzucając ją na ziemię. Dan natychmiast poszedł w jego ślady.
Dajakowie podeszli bliżej i również odłożyli broń. Jeden z nich spojrzał na litery wytłoczone na skórzanej kaburze jednego z pistoletów.
– U S! U S! – krzyknął.
W tej chwili wszelkie lody pękły. Dajakowie uścisnęli Amerykanom dłonie i zaczęli poklepywać ich po plecach.
Japończycy po zajęciu Borneo nie zadbali o przyjazne stosunki z Dajakami, a wręcz przeciwnie. Aresztowali pracujących wśród nich i bardzo przez krajowców szanowanych ewangelickich i katolickich misjonarzy i brutalnie ich zamordowali. Samych Dajaków zaczęli traktować jak podludzi. Konfiskowali im żywność, wybijali żywy inwentarz, a co najgorsze – napastowali kobiety. Nic dziwnego więc, że krajowcy ich znienawidzili.
Dajakowie zaprowadzili Dana i Phila do swojej wioski, gdzie przybycie białych wywołało sensację. Natychmiast zostali otoczeni przez grupę kobiet i dzieci. Potem naczelnik wioski wprowadził ich do największej chaty. W jej środku Amerykanie ze zgrozą zauważyli ludzkie głowy zawieszone pod sufitem.
Dajakowie istotnie byli łowcami głów, ale ta tradycja wymarła wśród nich jakieś dwadzieścia lat wcześniej wskutek działalności misjonarzy oraz stosowania prawa kolonialnego, które zabraniało podobnych praktyk.
Phil i Dan zostali nakarmieni, po czym wskazano im miejsce spoczynku. Zasypiając obaj pomyśleli, że mieli wielkie szczęście spotykając przyjaznych krajowców, a nie Japończyków.
Następnego dnia Dajakowie zaprowadzili ich do innej wioski, gdzie przebywało dwóch innych członków załogi zestrzelonego Liberatora.
W tym samym czasie wiadomość o katastrofie amerykańskiego bombowca dotarła do urzędnika japońskiej administracji odpowiedzialnego za ten region Borneo. William Makahanap urodził się na Celebes – jednej z wysp Indii Holenderskich i mimo, że pracował dla Japończyków w skrytości ducha gardził nimi. Był głęboko wierzącym chrześcijaninem i to co okupanci zrobili z misjonarzami wstrząsnęło nim. Zamiast więc poinformować japońskich przełożonych o amerykańskich lotnikach skontaktował się z wodzem jednego z plemion Dajaków i polecił mu jak najgłębiej ukryć Amerykanów. Krajowcy postanowili przetransportować lotników do najdzikszej części Borneo, gdzie nigdy nie stanęła stopa białego człowieka.
Japończycy wkrótce i tak dowiedzieli się o obecności Amerykanów w interiorze i wgłąb wyspy ruszyły patrole. Żołnierze próbowali zastraszyć Dajaków, by wydali lotników, bo inaczej ich wioski zostaną spacyfikowane. Krajowcy w odpowiedzi chwycili za broń i zaczęli wybijać japońskie patrole.
William Makahanap oraz wodzowie poszczególnych plemion celowo rozbudzili w Dajakach nieco już zapomniany etos łowców głów. Stara tradycja miała posłużyć nowemu, ważnemu celowi – pozbycia się Japończyków z wyspy. Krajowcy ochoczo do niej wrócili. Japońscy żołnierze zaczęli znajdować ciała swoich towarzyszy z odrąbanymi głowami, a w chatach Dajaków zawisły nowe trofea.
Mimo troskliwej opieki krajowców surowe życie w dżungli zaczęło odbijać się na zdrowiu amerykańskich lotników. Każdy z nich schudł kilkanaście kilo. Przetransportowano ich z powrotem do wioski, gdzie po raz pierwszy spotkali Dajaków.
Musimy przenieść się teraz kilkanaście tysięcy kilometrów na zachód, do Londynu. Brytyjczycy wbrew pozorom nie zamierzali się pogodzić z utratą pól naftowych na Borneo i już od jakiegoś czasu przygotowywali plan utrudnienia Japończykom panowania nad wyspą wywołując na niej wojnę partyzancką. Potrzebowali kogoś kto zna Dajaków i potrafi się z nimi porozumieć. I znaleźli go. Urodzony w 1911 roku Tom Harrison był podróżnikiem, ornitologiem i antropologiem-amatorem, który w latach 30-tych spędził sporo czasu na Borneo, żył wśród Dajaków, mówił ich językiem, ba, był nawet wytatuowany jak Dajak!
Nie był wojskowym, ale był niespokojną duszą nie mogącą usiedzieć w jednym miejscu. Kiedy zaproponowano mu wstąpienie do specjalnego oddziału (znanego później pod nazwą Z Force) mającego za zadanie wywołanie antyjapońskiego powstania na Borneo zgodził się natychmiast. Przeszedł intensywne szkolenie w Australii i w marcu 1945 roku wraz z grupą australijskich komandosów został zrzucony ze spadochronem nad Borneo. Jego zadaniem było szkolenie Dajaków w technikach walki partyzanckiej i ratowanie zestrzelonych alianckich lotników.
Po wylądowaniu komandosi szybko nawiązali kontakt z Dajakami. Aby przekonać ich do siebie medyk oddziału zajął się chorymi członkami plemienia doprowadzając wkrótce do ich wyzdrowienia. W międzyczasie do Toma Harrisona dotarła wieść o amerykańskich lotnikach przebywających w gościnie u krajowców. Postanowił natychmiast się z nimi skontaktować. Napisał list, w którym zasugerował spotkanie. Po jego otrzymaniu z rąk gońca Amerykanie nie zastanawiali się długo. Wyruszyli w ponadtygodniową podróż przez dżunglę i góry do kwatery Harrisona.
Tam Dan Illerich korzystając z radiostacji skontaktował się z amerykańską bazą na wyspie Morotai i przekazał wiadomość o ich miejscu pobytu. W tym samym czasie australijscy komandosi zajęli się szkoleniem Dajaków. Wyszkoleni przez nich wojownicy wkrótce zaczęli znosić do kwatery stosy japońskich głów.
1 maja 1945 roku kilkanaście tysięcy australijskich żołnierzy zajęło strategiczną wyspę Tarakan u wschodnich wybrzeży Borneo. Wkrótce wsparli ich Amerykanie i Brytyjczycy. Alianci zaczęli odbijać Borneo z rąk Japończyków. Harrison, który przeniósł swoją kwaterę do wioski Belawit położonej głęboko w interiorze skontaktował się z nimi przez radio i postanowił przekazać im wycieńczonych amerykańskich lotników.
Ba, ale jak to zrobić? Wędrówki piechotą przez dżunglę z pewnością nie wytrzymają. Pozostaje więc droga lotnicza. Ale przecież w Belawit nie ma lotniska!
Skoro nie ma – to trzeba je zbudować!
Ale jak? Okolice wioski były podmokłe – każdy samolot, który próbowałby tam wylądować niechybnie ugrzązłby w błocie. Tom Harrison postanowił więc zbudować pas startowy z jedynego surowca, który miał w wielkiej obfitości – bambusa.
Kilkuset Dajaków przez dwa tygodnie pracowało przy budowie tego jedynego w swoim rodzaju pasa startowego rozcinając wzdłuż grube pnie bambusów i układając je ciasno jeden przy drugim, aż powstało lądowisko o długości około stu metrów.
Kilka dni później nad Belawit zaterkotał niewielki samolot typu Auster. Wylądował bez większych problemów. Powstało jednak pytanie, czy będzie w stanie wystartować z tak krótkiego pasa. Tom Harrison postanowił sprawdzić to na sobie. Razem z australijskim pilotem wsiadł do kabiny. Samolocik nie zdołał oderwać się od ziemi na tak krótkim dystansie, zjechał z pasa, wpadł w błoto i przewrócił się na plecy. Pas startowy musiał być wydłużony o co najmniej kilkadziesiąt metrów.
Komandosi wydobyli samolot z bagna i przywrócili do stanu używalności. Kolejna próba startu z wydłużonego pasa zakończyła się powodzeniem. W czerwcu 1945 roku amerykańscy lotnicy zostali jeden po drugim przewiezieni drogą lotniczą do Tarakan. Po siedmiu miesiącach byli z powrotem w domu.
Tom Harrison został wśród Dajaków aż do 1946 roku. Wyszkoleni przez niego i jego komandosów wojownicy zabili w sumie kilka tysięcy japońskich żołnierzy.
Przeczytaj także:
Aberdończyk, który przeszedł przez piekło
Żołnierz, który nie chciał się poddać
Bagienny koszmar
Zakazana wyspa
Źródło:
Judith M. Heimann, The Airmen and the Headhunters, Harcour Books, 2007.