Aberdończyk, który przeszedł przez piekło

Półwysep Malajski, październik 1942 roku.
Kilkudziesięciu ludzi zamkniętych w niewielkim wagonie już dawno straciło rachubę czasu – przed zapędzeniem ich do pociągu Japończycy zarekwirowali im zegarki. Nie mieli więc pojęcia jak długo jadą – dzień, dwa, a może tydzień?
Ciąg blaszanych wagonów toczących się przez podzwrotnikową dżunglę na północ wiózł kilkuset ludzi ku niepewnemu losowi. Każda z tych blaszanek była właściwie rozpaloną kuchenką na kółkach. Wewnątrz każdej z nich w potwornym ścisku jechało kilkudziesięciu ludzi.
Byli tak stłoczeni, że nie było mowy o tym, by którykolwiek mógł usiąść. Zresztą i tak nie byłby to najlepszy pomysł – na podłodze zalegała gruba warstwa ekskrementów.
Smród był potworny, ale ich nozdrza już zdążyły się do niego przyzwyczaić. Każdy z nich cierpiał na malarię, dyzenterię i biegunkę. Chorzy wypróżniali się i wymiotowali na stojąco. Wielu straciło przytomność, a część była już trupami.
Najgorszy był zaduch. Wewnątrz wagonu temperatura sięgała siedemdziesięciu stopni, a na zewnątrz było niewiele chłodniej.
W ścianie jednej z tych piekielnych blaszanek była mała dziura. Miała może dwa centymetry średnicy. Dla ściśniętych w wagonie ludzi było to błogosławieństwo. Drepcząc w gównie po kostki powoli przesuwali się dookoła tak, że co pewien czas każdy z nich miał szansę dotrzeć do dziury i przez moment pooddychać chłodniejszym powietrzem.
Młody Szkot czekał na tę chwilę już od godziny. Dopadł do otworu, wetknął weń nos i kilkakrotnie wciągnął w płuca wilgotne powietrze dżungli.

Alistair Urquhart urodził się we wrześniu 1919 roku w Aberdeen. Jego ojciec George uczył w lokalnej szkole, której był współzałożycielem oraz weteranem I Wojny Światowej. Alistair nigdy nie mógł zrozumień dlaczego ten silny i postawny mężczyzna drży ze strachu na odgłos grzmotów podczas burzy… Razem z rodzicami, trojgiem rodzeństwa i ciotką Dossie mieszkał w obszernym, granitowym bungalowie.
Od dziecka uwielbiał tańczyć. Szło mu to tak dobrze, że wkrótce zaczął uczyć tańca grupę przyjaciół. Podczas zajęć w Palais de Dance na Diamond Street poznał Hazel Watson, która wkrótce została jego dziewczyną. Po ukończeniu elitarnej szkoły podstawowej Robert Gordon’s College (istniejącej zresztą do dziś) Alistair zaczął pracować dla hurtowni hydraulicznej Lawson Turnbull&Co Ltd.
II Wojna Światowa wybuchła kilka dni przed jego dwudziestymi urodzinami. Kilka dni później Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę. Alistair spodziewał się, że lada dzień zostanie powołany do wojska.
List mobilizacyjny przyszedł 23 września. Młody Szkot przeczytał w nim, że za cztery dni musi się zgłosić w koszarach pułku Gordon Highlanders w Bridge of Don koło Aberdeen. Kilkutygodniowe szkolenie wojskowe było dla niego fraszką – oprócz tańca Alistair uprawiał cały szereg sportów i był wyjątkowo sprawny fizycznie. Tor przeszkód zawsze kończył jako pierwszy. Stanowił świetny materiał na żołnierza.
Pod koniec listopada, kiedy śnieg zasypał Granitowe Miasto Alistair wraz z Drugim Batalionem Gordon Highlanders pomaszerował na stację kolejową. Przejechali pociągiem całą zaciemnioną Anglię, by dotrzeć do portu w Dover. Tam stary, skrzypiący i dymiący niemiłosiernie tramp przewiózł ich na drugą stronę Kanału, do Cherbourga. Tam ponownie wsiedli do kolejowych wagonów i pojechali na południe.
W porównaniu z piękną Szkocją pełną malowniczych jezior i gór Francja oglądana z okien pociągu wydała się Alistairowi nudna i przygnębiająca…
W końcu dotarli do Marsylii i zaokrętowali się na SS „Andes”, który miał ich przewieźć do Singapuru.
Dla chłopaka, który nigdy nie wyjechał dalej, niż kilkanaście mil od Aberdeen było to jak lot na inną planetę…
Przez Morze Śródziemne, Kanał Sueski, Morze Czerwone, Aden i Kalkutę dotarli wreszcie do Singapuru leżącego na końcu Półwyspu Malajskiego.

Alistair Urquhart

Alistair Urquhart

Podróż nie minęła bez przygód. Na tym samym statku płynęli żołnierze z Argyll and Sutherland Highlanders oraz Lowlanders z Glasgow. Lokalne animozje doprowadziły do wielu bójek. Przyczyną wielu z nich były złośliwe komentarze o Aberdończykach jakoby darzących szczególnymi uczuciami owce.
Te komentarze są obecne także dzisiaj. Szkoci z innych regionów zazdrośni o ogromny sukces ekonomiczny Aberdeen – najbogatszego miasta Szkocji nazywają mieszkańców Granitowego Miasta „sheepshaggers” :-).
Singapur – jedna z pereł brytyjskiego imperium zwana Gibraltarem Wschodu oszołomiła Alistaira swoją egzotyką i różnorodnością. Wydawało mu się, że trafił do raju. I słusznie! Podczas kiedy na Londyn i inne brytyjskie miasta spadały bomby, a nad Anglią toczyły się krwawe walki powietrzne w Singapurze trwała sielanka. Gordon Highlanders zostali zakwaterowani w wygodnych koszarach na obrzeżach miasta-państwa i urozmaicali sobie służbę koktajlami w domach brytyjskich oficjeli, wypadami do miasta i częstymi wizytami w pubach. Alistair brylował jako tancerz na parkietach singapurskich klubów wygrywając kilka konkursów tanecznych.
Sielanka trwała prawie dwa lata. Rankiem 7 grudnia 1941 roku japońskie bomby spadły na bazę amerykańskiej Marynarki Wojennej w Pearl Harbor unicestwiając jedyną flotę, która była w stanie bronić basenu Pacyfiku. Jednocześnie Japończycy uderzyli w Malajach. Dzień po ataku na Pearl Harbor japońskie desanty morskie przecięły Półwysep Malajski i cesarskie wojska zaczęły zbliżać się do Singapuru.
Brytyjczycy przewidywali co prawda możliwość ataku Japonii – kraju sprzymierzonego z III Rzeszą na Malaje, ale ich propaganda uczyniła wiele, by uspokoić garnizon w Singapurze. Według niej Japończycy byli małymi, kiepsko wyszkolonymi ludzikami, którzy porywają się z motykami na Słońce. W dodatku cierpią na wady wzroku i wszyscy muszą nosić okulary. A więc żadni z nich żołnierze. Okrutna rzeczywistość szybko zweryfikowała propagandowe bzdury.
8 grudnia 1941 roku pierwsze japońskie bomby spadły na Singapur. Ochronę powietrzną miasta-państwa zapewniało jedynie 10 Hurricanów z 232 Dywizjonu RAF, które nie mogły stawić zbyt długiego oporu. Potężna brytyjska Royal Navy oddelegowała do obrony Singapuru pancernik HMS „Prince of Wales”, krążownik HMS „Repulse” oraz kilka niszczycieli. Dwie największe jednostki zostały wkrótce zatopione przez Japończyków.
Bitwa o Singapur trwała zaledwie tydzień. Po siedmiu dniach owa „twierdza nie do zdobycia” i perła Imperium wpadła w japońskie ręce jak dojrzała śliwka. Był to ogromny szok dla brytyjskiego społeczeństwa.
Około 80 tysięcy żołnierzy brytyjskich, hinduskich i australijskich poddało się najeźdźcom. Ogromna większość z nich nie miała okazji wystrzelić nawet jednej kuli. Była to największa porażka w historii Wielkiej Brytanii.
Jeńcy zostali stłoczeni w koszarach przeznaczonych dla kilku tysięcy ludzi. Po sielance zaczęła się gehenna. Dostawali do jedzenia tylko rozwodniony ryż, byli całkowicie pozbawieni opieki medycznej, a na dodatek Japończycy odcięli ich od jakichkolwiek urządzeń sanitarnych. Musieli więc załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w przypadkowych miejscach. Malaria i dyzenteria wkrótce zaczęły zbierać krwawe żniwo.
O ucieczce nie było mowy. Obóz jeniecki mieścił się na półwyspie Changi i był obstawiony stanowiskami karabinów maszynowych. Próba ucieczki, bądź gremialnego obezwładnienia strażników zakończyłaby się masakrą.
Alistair trzymał się nieźle – w końcu miał bardzo silny i odporny organizm. W dodatku krótko przez upadkiem Singapuru dowódca powierzył jego opiece paru młodych chłopaków. Jednym z nich był niejaki Freddie – syn brytyjskiego oficera, który został przeniesiony z Indii do Singapuru. Freddie miał niezwykły talent do zdobywania jedzenia. Tu znalazł jakieś porzucone jajka, tam porwał zabłąkaną kurę, gdzie indziej jeszcze narwał jadalne zielsko… Wkrótce on, Alistair i grupa ich najbliższych przyjaciół miała w bród jedzenia. Zawarli znajomość ze szwajcarskim jeńcem, który przed inwazją był szefem kuchni w Raffles Hotel – jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli w Singapurze do którego jako zwykli żołnierze nie mieli nigdy wstępu. Teraz jego główny kucharz przygotowywał dla nich jedzenie ze składników zdobytych przez Freddiego.
Pod koniec sierpnia 1942 roku Japończycy schwytali czterech niedoszłych uciekinierów i postanowili zapobiec takim próbom w przyszłości każąc wszystkim jeńcom podpisać oświadczenie, że nigdy nie będą próbowali uciec z półwyspu Changi.
Było to jawne pogwałcenie Konwencji Genewskiej, która gwarantuje jeńcom prawo do ucieczki i Brytyjczycy oraz Australijczycy gremialnie odmówili podpisania takiego oświadczenia. Japończycy postanowili ich do tego zmusić.
Wygonili ich z koszarowych budynków i zgromadzili na placu apelowym bez jedzenia, picia i dostępu do toalet. Kiedy po kilku dniach jeńcy nadal trwali przy odmowie na ich oczach przeprowadzono egzekucję czterech niedoszłych uciekinierów. Dopiero kiedy stłoczeni na placu jeńcy zaczęli umierać od gwałtownie rozprzestrzeniającej się dyzenterii ich opór zmalał. Zgodzili się podpisać oświadczenia.
Zdawali sobie jednak sprawę z faktu, że Japończycy nie mają zielonego pojęcia o anglosaskich imionach i nazwiskach, więc podpisywali oświadczenia jako „Mickey Mouse”, „Robin Hood” i tym podobne. Australijczycy z kolei podpisywali swoje używając nazwiska Neda Kelly’ego – ich ludowego bohatera.
W październiku 1942 roku Alistair Urquhart został wyselekcjonowany do grupy jeńców, która wkrótce miała opuścić obóz w Changi. Japoński komendant zebrał ich na placu i odezwał się do nich w te słowa:
„Zostaliście wybrani do pracy w obozach na północy. Będziecie pracować przez trzy dni w tygodniu i odpoczywać przez pozostałe cztery. Będziecie mieli mnóstwo jedzenia, bardzo dobre warunki i nic wam się nie stanie pod warunkiem, że będziecie ciężko pracować.”
Brzmiało to nieźle. Problem w tym, że kilkanaście tysięcy kilometrów dalej naziści składali takie same obietnice Żydom ładując ich do pociągów jadących do Oświęcimia…
W dodatku niektórzy brytyjscy oficerowie szczerze uwierzyli w te bzdury i rozpowszechniali wśród swoich żołnierzy informacje, że pobyt w tych obozach będzie jak wakacje – będą spać w wygodnych namiotach z kocami i moskitierami, korzystać ze świetnie wyposażonego szpitala i jeść do woli. A Japończycy nawet dostarczą im gramofony, żeby im się nie nudziło w czasie wolnym!
Zgromadzeni na stacji kolejowej w Singapurze Brytyjczycy i Australijczycy z niecierpliwością oczekiwali więc pociągu, który miał ich zawieźć do obiecanego miejsca wypoczynku i odrobiny pracy. Kiedy ten w końcu wtoczył się na peron złudzenia opadły jak kurtyna w teatrze i dopadła ich koszmarna rzeczywistość.
Blaszane kontenery, w których zostali upchani jak sardynki były rozgrzane podzwrotnikowym upałem do tego stopnia, że dotknięcie ścian groziło poparzeniem. Japończycy kolbami karabinów i bagnetami wepchnęli po kilkudziesięciu ludzi do każdego z niewielkich wagonów i zostawili w pełnym słońcu. Pociąg ruszył dopiero pod wieczór.
Stłoczeni w rozpalonych blaszanych kontenerach ludzie tracili siły z każdą minutą. Trawiły ich choroby, po ciałach spływały strumienie potu i ekskrementów, które wkrótce zaległy grubą warstwą na podłodze wagonu. Wielu straciło przytomność, a niektórzy życie. Trupy nadal tkwiły między żywymi w potwornym ścisku.
Alistair i tak miał szczęście. W jednej ze ścian jego wagonu była niewielka dziura. Jeńcy powolutku posuwali się w jej kierunku i co pewien czas każdy z nich mógł zaczerpnąć nieco chłodniejszego powietrza.
Pierwszy przystanek nastąpił dopiero po dwóch dniach nieprzerwanej podróży. Japończycy wyrzucili trupy z wagonów, dali więźniom po kubku rozwodnionego ryżu i kontynuowali potworną odyseję.
Po trzech kolejnych dniach pociąg zatrzymał się w środku dżungli w małej wiosce o nazwie Ban Pong. Byli w Tajlandii.
Nie był to bynajmniej koniec podróży. Jeden z Japończyków oznajmił im łamanym angielskim, że kolejną część trasy pokonają na piechotę. Pierwszy odcinek długości pięćdziesięciu kilometrów mają pokonać natychmiast, tej samej nocy. Rozpoczęło się coś, co Historia nazwie później Marszem Śmierci.
Każdy z kilkuset więźniów otrzymał puszkę z odrobiną zgniłego ryżu, po czym Japończycy sformowali z nich kolumnę, która rozpoczęła marsz przez dziewiczą dżunglę wąskim, wyciętym wcześniej traktem.
Wykończeni, ledwo powłóczący nogami, schorowani i pełni pasożytów jeńcy szli przez dżunglę kłuci bagnetami i poganiani okrzykami w języku, którego nie rozumieli. Co chwila ktoś upadał. Japończycy nie chcąc marnować amunicji dobijali nieszczęśnika bagnetami nie przerywając marszu. Ucieczka w dżunglę nie miała sensu – wycieńczony więzień nie przetrwałby tam jednego dnia, a schwytany przez okolicznych wieśniaków zostałby oddany Japończykom.
Co kilka godzin strażnicy zarządzali postój. Jeńcy padali na ziemię i z miejsca zasypiali. Nie na długo. Po kilkunastu minutach budziły ich kopniaki i dźgnięcia bagnetów. Podnosili się z ziemi i kontynuowali koszmarny marsz.
Czasem zatrzymywali się w niewielkich wioskach, których mieszkańcy dostarczali im świeżego ryżu i wody. Pozwalało to jeńcom zaspokoić pierwszy głód i pragnienie, ale nie polepszało ich koszmarnej kondycji. Cała masa dżunglowych owadów i pasożytów zdążyła już urządzić sobie z nich ucztę. Owrzodzeni, pokłuci przez komary i mrówki, chorzy na malarię i dyzenterię jeńcy musieli iść dalej.
Po tygodniu zatrzymali się w środku dżungli i jeden z Japończyków oznajmił im, że w tym miejscu wybudują sobie obóz i rozpoczną prace przy budowie linii kolejowej.
Linii kolejowej? W środku dżungli???
Tak! Dla Japończyków przeprowadzenie ponad 400-kilometrowego szlaku kolejowego łączącego Tajlandię z Birmą było sprawą najwyższej wagi. Do tej pory zaopatrzenie dla ich oddziałów walczących w Birmie mogło być dostarczane wyłącznie drogą morską, przez cieśninę Malakka, gdzie czaiły się amerykańskie okręty podwodne.
Brytyjczycy już przed wojną planowali wybudowanie takiej linii kolejowej, ale doszli do wniosku, że będzie to kosztowało ogromną ilość istnień ludzkich i zarzucili projekt. Japończycy takich dylematów nie mieli.
Przez pierwsze trzy dni jeńcy budowali swoje kwatery. Miały one postać dwóch złączonych na szczycie daszków bez ścian bocznych. Dawały nieco schronienia przed deszczem i słońcem, ale nie przed robactwem, dla którego wycieńczeni jeńcy stali się szwedzkim stołem.
Gdyby ktoś powiedział im w tym momencie, że w tych warunkach przyjdzie im spędzić niemal dwa lata – wszyscy popełniliby samobójstwo.
Pracowali przez kilkanaście godzin dziennie przedzierając się przez nieprzebytą dżunglę, wyrównywali grunt, kładli podkłady, budowali mosty nad rzekami i zasypywali wąwozy. Wszystko to w piekącym słońcu, zaduchu dżungli, wśród chmar robactwa i jadowitych węży. Bez chwili odpoczynku – każdy przestój karany był uderzeniami bambusa trzymanego przez japońskiego strażnika. Noc nie przynosiła ulgi – robactwo wpełzało do ich prowizorycznych chatek i nie dawało im zasnąć ani na chwilę. Alistair po pewnym czasie zaczął wykradać się nocami z chatki i zagrzebywał się nieopodal w ziemi, okrywając całe ciało cuchnącym błotem. Śmierdziało, ale przynajmniej nic go nie gryzło.

Budowa linii kolejowej w tajlandzkiej dżungli. Fot. Australian War Memorial.

Budowa linii kolejowej w tajlandzkiej dżungli. Fot. Australian War Memorial.

Jeńcy padali jak muchy. Mówi się, że każdy z tysięcy podkładów położonych na trasie Tajlandia – Birma kosztował czyjeś życie…
Jeńcy musieli trwać bez krzty nadziei. Dla Brytyjczyków na Wyspach wojna oznaczała bowiem przede wszystkim zmagania z Niemcami w Europie. Mało kto pamiętał o wojskach pozostawionych na pastwę Japończyków na Dalekim Wschodzie. W odczuciu przeciętnego Brytyjczyka Japończycy stanowili problem Amerykanów. Oznaczało to, że brytyjscy jeńcy nie mieli co liczyć na listy, czy paczki z domu. Nie mieli pojęcia, co się dzieje w innych częściach świata i byli szczerze przekonani, że pozostaną w tajlandzkiej dżungli już na zawsze.
Ta świadomość doprowadzała niektórych do szaleństwa. Jeńcy otrzymali polecenie wybudowania bambusowych klatek dla tych, którzy psychicznie nie wytrzymywali tego koszmaru. Szaleńcy byli w nich zamykani bez dostępu do żywności, czy wody. Ich towarzysze słyszeli po nocach tylko zwierzęce wrzaski i głuchy odgłos ciał odbijających się od bambusowych prętów. Po kilku dniach musieli wyciągać ciała swoich towarzyszy z klatek.
Kilku desperatów spróbowało ucieczki. Zostali szybko schwytani i ścięci na oczach pozostałych jeńców.
Wykroczenia takie jak kradzież żywności były karane w dwojaki sposób. Pierwszym było przywiązanie winowajcy do czterech kołków wbitych w ziemię. Więzy były tak silne, że przecinały ciało do kości i wyrywały kończyny ze stawów. Nieszczęśnik był pozostawiamy w tej pozycji przez cały dzień.
Innym sposobem było zamknięcie jeńca w ziemiance wyłożonej blaszanymi płytami, które szybko nagrzewały się od upału. Wycieńczenie więźnia, jego choroby i odwodnienie robiły resztę. Po kilku dniach z tej kuchenki wyciągano trupa.
Jeńcom nie wolno było rozmawiać podczas pracy. Odezwanie się słowem do współtowarzysza niedoli karane było biciem. Alistair uciekł więc w świat wyobraźni. Przypominał sobie swoje szczęśliwe chwile z Hazel i numery, jakie wykręcała jego szalona ciotka Dossie. Czasem wybuchał przy tym śmiechem i dopiero reprymenda od kumpli wyrywała go ze świata wirtualnego.
„Dlaczego się śmiejesz, idioto! Tu nie ma nic śmiesznego!”.
Jak do tej pory Alistair trzymał się we względnie dobrej kondycji fizycznej – przynajmniej w porównaniu do reszty towarzyszy niedoli. Ale i na niego przyszła kolej. Na jego łokciach i kolanach potworzyły się ogromne wrzody. Po pewnym czasie pękły ujawniając zgniłą tkankę. Alistairowi groziła gangrena. Jeden z jeńców, doktor Mathieson dał mu niezwykłą radę.
„Idź do latryny, wygrzeb z niej nieduże, białe larwy i połóż je na rany. One zjedzą martwą tkankę i przyspieszą gojenie”.
Przezwyciężywszy obrzydzenie Alistair wygrzebał z gówna czerwie i położył na swoje rany. Ku jego zdziwieniu robale doskonale oczyściły rany, które wkrótce się zagoiły.
Którejś nocy obudził się z nagłą potrzebą udania się do toalety. Kiedy z niej wychodził zbliżył się do niego jeden ze strażników z dziwnym wyrazem twarzy.
„Jiggy! You and me! Jiggy! – powiedział łamanym angielskim.
Szkot domyślił się, że Japoniec oczekuje jakichś usług seksualnych od niego. Niewiele myśląc kopnął go z całej siły między nogi.
Wrzask Japończyka poderwał na nogi wszystkich strażników. Alistair został pobity do nieprzytomności i umieszczony w wyłożonej blachami jamie. Przetrwał tam siedem dni.
Jakiś czas później znalazł się w grupie jeńców, których Japończycy pognali na północny zachód, aż dotarli do wielkiej rzeki. Tam oświadczyli więźniom, że będą musieli wybudować nad nią most. Rzeka nazywała się Kwai…
Pracując nad konstrukcją mostu Brytyjczycy starali się sabotować prace w każdy możliwy sposób. Skutkiem tego pierwszy pociąg, który przejechał po moście zawalił go. Japończycy oczywiście wyżyli się na jeńcach, po czym kazali im budować most od początku.
Mniej więcej w tym czasie Alistair zaraził się cholerą. Biegunka, wymioty i gorączka szybko wyssały siły z młodego Szkota. Został umieszczony w namiocie szpitalnym z kilkunastoma innymi nieszczęśnikami. Po dwóch tygodniach tylko on pozostał przy życiu…
Wtedy stał się cud. Obóz odwiedził wysokiej rangi japoński lekarz i po przebadaniu Alistaira wypisał skierowanie do szpitala polowego w Chungkai.
W Chungkai jedzenie i zakwaterowanie były lepsze, no i nie musiał już pracować kilkanaście godzin dziennie. Jeńcy znajdowali się pod troskliwą opieką australijskiego lekarza pułkownika Edwarda „Weary” Dunlopa, któremu wielu z nich zawdzięczało życie.
Alistair powoli przyszedł do siebie i ku swojej radości odnalazł w Chungkai swojego dawnego kumpla Freddiego, który nie stracił nic ze swoich unikalnych zdolności i nadal był w stanie wydobyć znikąd dodatkowe racje żywnościowe, a nawet papierosy wyrabiane potajemnie przez australijskich jeńców.
Ta sielanka również wkrótce się skończyła. Jeńcy zostali przewiezieni do Singapuru i tam załadowani na statki, które przeszły do Historii pod nazwą Hell Ships.
Był już wrzesień 1944 roku. Japończycy przegrywali wojnę na Pacyfiku i byli bezlitośnie spychani przez Amerykanów ku północy. By powstrzymać nieuchronną klęskę robotnicy z japońskich fabryk zostali powołani do wojska. Ich miejsca mieli zająć brytyjscy i australijscy jeńcy z Malajów.
Alistair wraz z kilkuset innymi jeńcami miał zostać przetransportowany do Japonii na pokładzie masowca „Kachidoki Maru” (przed przejęciem przez Japończyków był to amerykański statek „President Harrison”).
Napisałem „na pokładzie”? Błąd! Jeńcy zostali stłoczeni w dwóch ładowniach pod pokładem masowca. To, co nastąpiło podczas kolejnych kilku dni trudno opisać jakimikolwiek słowami. Kilkuset ludzi zamkniętych w blaszanym pomieszczeniu bez najmniejszej wentylacji zamieniło się w zwierzęta. Alistair widział jak oszalali z pragnienia ludzie skakali sobie do gardeł, przegryzali tętnice i wypijali krew swoich współtowarzyszy. Dochodziło do licznych przypadków kanibalizmu. Dante nie wymyśliłby takiego piekła nawet po wypiciu hektolitra wina. Te dni na statku były stokroć gorsze od wszystkiego, co przeżył do tej pory. Tymczasem wybawienie było bardzo blisko…
Amerykańskie okręty podwodne zastawiły pułapkę na japońskie „piekielne statki”. USS „Sealion II”, USS „Growler” i USS „Pampanito” zaczaiły się na japoński konwój i w odpowiednim momencie zaatakowały.
„Kachidoki Maru” znalazł się na celowniku tego ostatniego. Torpeda bezbłędnie trafiła w śródokręcie i morska woda wdarła się do ładowni wypełnionych wycieńczonymi ludźmi. Część z nich zdołała wypłynąć, reszta pogrążyła się w oceanie razem ze statkiem. Wśród ocalonych był Alistair Urquhart. Przeżył po to, by być świadkiem kolejnej odsłony piekielnego spektaklu. Oto rozbitkowie zaczęli ze sobą walczyć na śmierć i życie o każdą tratwę, czy skrawek deski. Alistair starał się odpłynąć jak najdalej od tonącego statku obawiając się, że wessie go on pod wodę.
Wtedy stał się kolejny cud. Zauważył dryfującą pustą tratwę ratunkową. Wdrapał się na nią resztką sił i padł nieprzytomny na jej dno.
Wielu ocalałych rozbitków z „Kachidoki Maru” zostało wyłowionych przez amerykańskie okręty wojenne, które zjawiły się na miejscu wkrótce po ataku. Dla nich wojna już się skończyła.
Alistair nie miał takiego szczęścia. Po pięciu dniach dryfowania po oceanie skrajnie wycieńczony i odwodniony został wyłowiony przez okręt japoński… Ten dostarczył go na wyspę Hainan skąd, po podleczeniu, został zapakowany na kolejny „piekielny statek”, na którym dotarł do Nagasaki.
To japońskie miasto zawdzięcza swój rozwój głównie szkockiemu inżynierowi z Aberdeen Thomasowi Gloverowi – „szkockiemu samurajowi”, który w XIX wieku założył w nim firmę stoczniową, która z czasem zamieniła się w wielobranżowy koncern istniejący do dzisiaj. Nazywa się on Mitsubishi.
Alistair został umieszczony w obozie jenieckim kilkanaście mil od miasta. Zaraz po przybyciu został zbadany przez obozowego doktora. Nie mógł uwierzyć własnym oczom – był to doktor Mathieson, który uratował mu życie w dżungli doradzając użycie latrynowych robali do oczyszczenia ran.
Obozowe życie pod opiekuńczymi skrzydłami znajomego doktora było całkiem znośne. Poza tym bądź co bądź Alistair był z powrotem w cywilizacji. Wrogiej, ale cywilizacji. Nie gnił w środku dżungli zapomniany przez Boga i ludzi, zdany na łaskę jakiegoś żołdaka, który już dawno zatracił wszelkie cechy ludzkie.
Nad Japonię zaczęły nadlatywać eskadry amerykańskich superfortec. Alistair domyślał się więc, że Japończycy przegrywają wojnę i jego ostateczne uwolnienie jest tylko kwestią czasu.
9 sierpnia 1945 roku dostał zadanie opróżnienia zawartości oficerskich latryn i wylania jej na pobliską plantacje pomidorów. Nienawidził tej śmierdzącej roboty, ale był pod wrażeniem jej efektów. Pomidory na tej plantacji osiągały rozmiary sporych jabłek.
Nagle usłyszał nad głową warkot silników bombowca. Spojrzał w górę i ujrzał amerykańską superfortecę kierującą się nad Nagasaki. Leciała tak nisko, że bez problemów rozpoznał znaki US Air Force.
Nagle gorący podmuch rzucił go na ziemię. Kiedy wstał zobaczył ogromną chmurę wykwitającą nad miastem…
Kilka dni później nad obozem pojawił się inny bombowiec, tym razem zrzucający bardziej pokojowy ładunek z żywnością i lekarstwami. Doktor Mathieson musiał się bardzo natrudzić powstrzymując wycieńczonych jeńców od jedzenia zbyt dużych ilości pożywienia na raz, co mogło się skończyć dla nich tragicznie.
2 września 1945 roku Japonia podpisała akt bezwarunkowej kapitulacji. Kilka dni później Alistair wraz z kolegami zostali zaokrętowani na USS „Cape Gloucester” i wyruszyli w długą podróż do domu. Przez Hawaje dotarli do San Francisco, gdzie zatrzymali się na parę tygodni, by nabrać sił po koszmarnych przeżyciach. Potem pociągiem przejechali całe Stany do Nowego Jorku, gdzie wsiedli na statek „Queen Mary” – niegdyś luksusowy transatlantyk, podczas wojny przerobiony na transportowiec dla wojska. Po kilku dniach znaleźli się w Southampton.
Podczas podróży nie oszczędzono im pewnego upokorzenia. Wszyscy musieli podpisać oświadczenia, że nigdy z nikim nie będą rozmawiali na temat swoich wojennych przeżyć i nigdy nie wspomną o tym, że widzieli wybuch bomby atomowej.
W Southampton nikt na nich nie czekał. Podczas gdy żołnierze wracający z Europy byli witani jak bohaterowie – przez tłumy i orkiestry, ci wracający z Dalekiego Wschodu stanowili dla Brytyjczyków chodzące wyrzuty sumienia. Byli przypomnieniem ogromnej klęski, jaką poniosło Imperium oraz tego, że zapomniało ono o tysiącach swoich żołnierzy, którzy dostali się do japońskiej niewoli.
Powrót do domu też stanowił dla Alistaira traumę. Oczywiście rodzina cieszyła się, że wrócił, zwłaszcza, że już dawno uważali go za zmarłego. On jednak czuł się jak wśród obcych ludzi. Nie mógł i nie potrafił im opowiedzieć tego co przeżył i co zobaczył. Tragiczne doświadczenia odcisnęły na nim zbyt silne piętno. Nie mógł zbyt długo przebywać wśród ludzi. Podczas rodzinnego obiadu potrafił nagle wstać od stołu bez słowa i udać się na kilkugodzinny spacer.
Armia wypłaciła mu około 400 funtów zaległego żołdu potrąciwszy część za „utrzymanie”. Tak, jakby płacili za jego pobyt w japońskim obozie… A kiedy starał się o demobilizację ze względów zdrowotnych komisja wojskowa zażądała listy chorób, na jakie cierpiał w niewoli podpisanej przez obozowego lekarza.
W odzyskaniu równowagi ducha pomógł mu taniec. Znowu zapisał się na zajęcia w Palais de Dance, gdzie poznał trzy lata młodszą Mary Milne, która po krótkim narzeczeństwie została jego żoną.
Jego dawna dziewczyna Hazel Watson wyszła za mąż i wyjechała do Kanady. Alistair już nigdy się z nią nie spotkał.
Wrócił do pracy w swojej dawnej firmie. Po pewnym czasie założył własne przedsiębiorstwo i odniósł spory sukces w branży.
Przez 46 lat małżeństwa ani razu nie opowiedział żonie o swoich wojennych przeżyciach. Dopiero niedawno spisał je w formie listu do syna. Wkrótce potem ukazała się książka „The Forgotten Highlander”, która natychmiast stała się bestsellerem.
Alistair Urquhart mieszka dzisiaj w Dundee i wiele czasu poświęca swoim kolegom-weteranom ucząc ich korzystania z Internetu.
I nadal uwielbia tańczyć.

Przeczytaj także:
Rozbitek
Hanoi Hilton
Szkocki samuraj
Uciekinier z Laosu

Źródło:
Alistair Urquhart, The Forgotten Highlander, Abacus, 2010.