Bestia

Związek Radziecki, Twer, Obwodowy Zarząd NKWD, ul. Sowiecka 2, 5 kwietnia 1940 roku, godz. 20:00.
Nikołaj z trudem ukrywał wściekłość. Tego wieczoru karta zupełnie mu nie szła. Kolejną partię znów wygrał jego szef, Dimitrij Tokariew. W sumie nic dziwnego – zawsze słynął ze szczęśliwej ręki do kart…
„Całe szczęście, że nie gramy na pieniądze” – pomyślał Nikołaj pełniący funkcję osobistego szofera szefa miejscowego NKWD.
Od kilku dni jego pryncypał chodził nieco przygaszony. Znikła gdzieś jego buta i pewność siebie.
„To pewnie przez tych ludzi przysłanych z Moskwy” – pomyślał
I miał całkowitą rację.
Na schodach rozległ się tupot podkutych butów. Jakaś postać zeszła do piwnicy i weszła do kanciapy, w której szef miejscowego NKWD z podwładnym rżnęli w karty.
Nikołaj, siedzący naprzeciwko drzwi podniósł wzrok zza kart i natychmiast zbielał na twarzy. Jego szef dostrzegł bladość na twarzy szofera. Odwrócił się.
W drzwiach stała postać ubrana w skórzaną czapkę, rzeźnicki fartuch z tego samego materiału i rękawice aż do łokci. Pół twarzy zakrywały olbrzymie lotnicze gogle.
Karty posypały się ze zdrętwiałej dłoni szefa miejscowego NKWD. Właśnie zobaczył Śmierć we własnej osobie.
– Bierzmy się do roboty – rzekła Śmierć.

W Zwiazku Sowieckim nie istniała instytucja kata – człowieka, którego zawodem było wykonywanie wyroków śmierci. Rozkazy rozstrzelania ofiar sowieckiej machiny sądowniczej dostawali najczęściej przypadkowi ludzie – wartownicy, kierowcy, czy strażnicy więzienni. Katem zostawał więc pierwszy lepszy, który miał przy sobie broń. Odmowa wykonania rozkazu oczywiście nie wchodziła w rachubę, a wydających go NKWDzistów niewiele obchodziły skrupuły delikwenta, który za chwilę miał zostać mordercą. Obserwowali go jednak i kiedy zauważyli, że zgładzenie ofiary nie robi na nim większego wrażenia wówczas często zlecali mu wykonanie kolejnych wyroków.
Były jednak wyjątki od tej reguły – osoby, których zawodem stało się rozstrzeliwanie ludzi. Najmroczniejszą postacią tego nieludzkiego systemu sądowniczego, który był biegunowo odległy od sprawiedliwości został Wasilij Błochin.
Urodzony w 1895 roku Błochin walczył podczas I Wojny Światowej w szeregach carskiej armii. Kiedy przez Rosję przetoczyła się Rewolucja Październikowa wstąpił do partii boszewickiej i szybko został jednym z najgorliwszych wyznawców nowej ideologii. Pełen rewolucyjnego zapału prezentował ten sam typ nowego sowieckiego człowieka, co Pawlik Morozow, który zadenuncjował własnego ojca. Pozbawiony wszelkich wątpliwości ideologicznych, fanatycznie oddany bolszewickiej partii był gotów do popełniania najbardziej przerażających czynów. Szybko znalazł się w Czeka.
Rozpoczął pracę w siedzibie NKWD na Łubiance. Pierwszą egzekucję wykonał w sierpniu 1924 roku. Nie wiadomo kto padł wtedy jego ofiarą, ani w jaki sposób został wytypowany na kata. Być może odbyło się to przypadkowo – znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Albo dokładnie odwrotnie…

Wasilij Błochin

Od tamtej pory zabijał każdego dnia. Przełożeni zauważyli, że morderstwo nie robi na nim najmniejszego wrażenia i odtąd dokonywał od kilku do kilkudziesięciu egzekucji dziennie. Doszedł w tym do ogromnej wprawy. Szybko odkrył, że strzał w tył głowy skazańca jest dla kata bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Co prawda ofiara ginie natychmiast, ale pocisk czasami dosłownie rozrywa głowę. Jest pełno krwi, kawałki mózgu opryskują kata i ściany. Uznał, że należy strzelać niżej, w szyję, tak, by kula przerwała rdzeń kręgowy. Wówczas śmierć jest równie szybka, jak przy strzale w potylicę, ale za to krwi jest bardzo mało.
Do mordowania używano najczęściej rewolwerów Nagant wz. 1895 – podstawowej broni osobistej oficerów i podoficerów Armii Czerwonej i NKWD. Ciężkie, siedmiostrzałowe rewolwery (zwane nieprawidłowo „naganami”) bardzo szybko się nagrzewały i zacinały. Zastąpił je niemieckimi policyjnymi pistoletami Walther PP. Były mniejsze, lżejsze i niezawodne.
Na fanatycznego, bezlitosnego czekistę zwrócił w końcu uwagę sam Stalin. Błochin został członkiem jego osobistej ochrony i człowiekiem od mokrej roboty. Sowiecki despota zlecał mu zgładzenie swoich niedawnych najbliższych współpracowników, którzy popadli w niełaskę. Od kul Błochina padli m.in. Nikołaj Jeżow, Michaił Tuchaczewski i Grigorij Zinowjew.
Zanim zostali zamordowani przeszli przez brutalne śledztwo. Stalinowi nie wystarczyło, że dostaną kulę w łeb. Chciał, by najpierw ładnie o to poprosili. I dostał czego chciał. Na procesie przyznawali się do niepopełnionych zdrad i niezawinionych win. A potem ginęli z imieniem Stalina na ustach.
2 marca 1940 roku Ławrientij Beria napisał do Stalina tajną notatkę, w której określił polskich oficerów – jeńców wojennych oraz cywilów przetrzymywanych w więzieniach na Białorusi i Ukrainie jako „zdeklarowanych i nie rokujących  nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej”. Zasugerował rozstrzelanie ich bez sądu. Trzy dni później Stalin podjął decyzję o wymordowaniu Polaków zgodnie z sugestiami Berii.

Notatka Ławrientija Berii sugerująca wymordowanie polskich oficerów z podpisami Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Mikojana.

Pozostało omówić stronę techniczną akcji. W połowie marca odbyła się narada, na której ustalono szczegóły.
Ogrom zadania przytłaczał nawet najbardziej doświadczonych NKWDzistów. W ciągu miesiąca mieli zlikwidować kilkanaście tysiecy ludzi. Stało się jasne, że będą potrzebowali najlepszych i najsprawniejszych katów.
Najtrudniejsza robota zapowiadała się w Ostaszkowie – przebywało tam około 6300 Polaków. Byli to głównie przedwojenni policjanci oraz żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza.
Na początku kwietnia 1940 roku Wasilij Błochin został wysłany do Kalinina (obecnie Twer) w towarzystwie dwóch oficerów NKWD – Michaiła Kriwienko i Nikołaja Siniegubowa. Przewidując ogrom zbrodniczej pracy Błochin przywiózł ze sobą kilkanaście Waltherów i mnóstwo amunicji. Cała trójka zamieszkała w salonce kolejowej ustawionej na bocznicy.
Najpierw należało przygotować miejsce egzekucji. W budynku Obwodowego Zarządu NKWD w Kalininie przy ulicy Sowieckiej 2 wyznaczono niewielki, pozbawiony okien pokój na parterze z drzwiami wychodzącymi na wewnętrzne podwórze budynku. Jego ściany i drzwi obito grubym wojłokiem, który miał za zadanie tłumić odgłos strzałów, a na podłodze rozsypano trociny, które miały wchłaniać krew. Na podwórzu pracował głośny agregat, który dodatkowo maskował  wystrzały.
Polscy jeńcy szli piechotą z obozu do stacji kolejowej, tam wpychano ich do bydlęcych wagonów. W niesamowitym tłoku jechali do odległego o niecałe 200 kilometrów Kalinina. Na stacji prosto z wagonów byli ładowani do karetek więziennych, które zawoziły ich do siedziby NKWD.
Mordercy starali się, by jeńcy do samego końca nie zdawali sobie sprawy z tego, co ich czeka. Miało to wyglądać na kolejne przesłuchanie lub coś w tym stylu. Polacy byli wprowadzani pojedynczo do sali, w której za stołem siedziała trzyosobowa komisja zadająca rutynowe pytania o imię, nazwisko, datę urodzenia itp. Nazwisko starannie odhaczano na liście. W tym momencie maskarada się kończyła. Jeden z towarzyszących skazanemu NKWDzistów zakładał mu kajdanki i wpychał do celi śmierci. Tam Błochin lub inny z oprawców przykładał ofierze lufę pistoletu do karku i naciskał spust.
Najprawdopodobniej niektórzy w ostatniej chwili próbowali walczyć. Być może było to tuż po tym, jak poczuli na dłoniach zimną stal kajdanek. A może dopiero kiedy zobaczyli Błochina…
Najsprawniejszy kat Stalina zakładał do „pracy” szczególny strój – rzeźnicki skórzany fartuch, skórzaną czapkę, długie rękawice aż po łokcie i lotnicze gogle. Budził trwogę nawet we współzbrodniarzach.
Ciała ofiar wyciągano przez drzwi na podwórze i ładowano na ciężarówki, które zawoziły je do odległej o 30 kilometrów od Tweru miejscowości letniskowej Miednoje. Tam czekały już wykopane ogromne doły.
Aby ograniczyć liczbę świadków rozstrzeliwań dokonywano nocą. Pierwszy transport skazanych był dość duży – liczył około 300 Polaków. „Robota” zbrodniarzy przeciągnęła się do wczesnych godzin rannych. Błochin był bardzo niezadowolony z tego faktu. Rozkazał, by dalsze transporty liczyły maksymalnie 250 ludzi.
Mordowanie jeńców z Ostaszkowa trwało niemal półtora miesiąca – do 16 maja 1940 roku. Kiedy było już po wszystkim doły z ciałami zostały zasypane, a Błochin urządził dla uczestników „operacji” alkoholową libację.
Mniej więcej w tym samym czasie zakończyło się zabijanie polskich jeńców w Katyniu i Charkowie.
Beria był pod wrażeniem sprawności zbrodniarzy i postanowił ich sprawiedliwie nagrodzić. Każdy z nich otrzymał premię w wysokości miesięcznej pensji za wykonanie „zadania specjalnego”.
To właśnie lista nagrodzonych funkcjonariuszy NKWD pozwoliła znakomitemu rosyjskiemu historykowi – badaczowi zbrodni katyńskiej Nikicie Pietrowowi na zidentyfikowanie zbrodniarzy.
Liczy ona 125 nazwisk. Są na niej nie tylko bezpośredni sprawcy, którzy pociągali za spust, ale także personel pomocniczy – kierowcy, maszynistki itp. Obecnie Nikita Pietrow pracuje nad wyjaśnieniem dalszych losów zbrodniarzy.
Wiadomo już, że kilku z nich się zapiło na śmierć, inni popadli w choroby psychiczne. O Błochinie mówiono, że popełnił samobójstwo, ale okazało się to nieprawdą. Główny kat Stalina, najbardziej przerażający masowy morderca w historii, człowiek który własnoręcznie zabił około 50 tysięcy ludzi dosłużył się stopnia generała-majora i zmarł na wylew w lutym 1955 roku. Jest pochowany w alei zasłużonych na Cmentarzu Dońskim w Moskwie.

Przeczytaj także:
Sądowy morderca
Pilotka z Katynia

Źródło:
Krzysztof Kęciek, Wasilij Błochin, kat Stalina, Focus Historia, nr 6/2007.
Wacław Radziwinowicz, Kaci z Katynia, Gazeta Wyborcza, 15.12.2008.
Jerzy Skoczylas, Czas Apokalipsy, Focus Historia poleca: Zdarzyło się naprawdę, Wydawnictwo G+J, 2011.