Tragedia USS „Indianapolis”

Morze Filipińskie, 450 kilometrów na północ od wyspy Palau, 30 lipca 1945 roku, godzina 12:00.
Słońce przypiekało coraz mocniej. Ośmiuset umorusanych ropą ludzi na środku oceanu coraz bardziej niecierpliwie spoglądało w niebo w oczekiwaniu zbawiennej sylwetki samolotu. Przecież muszą ich już szukać! Przed zatonięciem okrętu radiotelegrafista zdążył nadać sygnał SOS i podać pozycję. Teraz, pływając uczepiony kawałka deski po raz setny zapewniał o tym kolegów i przekonywał, że już niedługo ich gehenna się skończy. Nagle zamilkł i spojrzał w dół. Jakiś obły kształt otarł się o jego nogę. Po chwili kilka metrów przed nim wyrosła trójkątna, stalowoszara płetwa. Obok niej pojawiła się następna. I następna.
Rozbitkowie umilkli i w jednej sekundzie zapomnieli o słońcu, które wypalało im skórę, o dręczącym pragnieniu i bólu ran, w które wżerała się sól morska. Potworny strach zaczął podnosić włosy na głowach.
Jeden z nich nagle zamachał rękoma i zanim zdążył wydać jakikolwiek krzyk zanurzył się pod wodę niczym spławik. Woda wokoło zaczerwieniła się od krwi.
Na ten widok reszta zamarła z przerażenia. Marynarze zaczęli młócić wodę pięściami i wrzeszczeć wniebogłosy, by odstraszyć drapieżniki.
Na rekinach nie robi to jednak najmniejszego wrażenia. Powoli nadpływają kolejne. Wkrótce wśród rozbitków krąży kilkadziesiąt trójkątnych płetw.
Nie spieszą się. Uczta będzie długa, a jedzenia starczy dla wszystkich.

Wojna w Europie skończyła się prawie trzy miesiące temu, ale na Oceanie Spokojnym ciągle słychać było strzały. Japończycy nie przyjmowali do wiadomości faktu, że gra się już skończyła, a ich rozpaczliwe ataki na amerykańską flotę niepodzielnie panującą na Pacyfiku przedłużają tylko agonię Cesarstwa.
Amerykanie zdecydowali się zadać decydujący cios.
W nocy z 15 na 16 lipca 1945 roku kordon żołnierzy otoczył ciężki krążownik USS „Indianapolis” zacumowany w stoczni Mare Island na północ od San Francisco. Na nabrzeże wjechały dwie ciężarówki. Na platformie jednej z nich spoczywał kilkumetrowy żelazny kontener, który dźwig umieścił na pokładzie okrętu. Zabezpieczony linami i łańcuchami kontener otoczyło kilkunastu Marines, którzy mieli go strzec w dzień i w nocy. Z drugiej ciężarówki dwóch marynarzy wyniosło niewielki pojemnik przypominający wiadro z ołowianą pokrywką. Z wyraźnym trudem wnieśli go na pokład do jednej z kajut, gdzie czekało na niego specjalne miejsce. Przymocowany do grubych pierścieni przyspawanych do podłogi i dodatkowo zabezpieczony linami tajemniczy pojemnik był gotów do drogi.
W tym samym czasie dowódca krążownika, komandor Charles Butler McVay otworzył kopertę z napisem „Top Secret”. Według zawartego w niej rozkazu miał natychmiast udać się na wyspę Tinian, skąd startowały bombowce B-29 dokonujące dywanowych nalotów na japońskie miasta. Rozkaz czynił go osobiście odpowiedzialnym za bezpieczne dostarczenie tajemniczego ładunku na Tinian. Precyzował także, że ze względu na konieczność utrzymania misji w całkowitej tajemnicy przed Japończykami USS „Indianapolis” wyruszy sam, bez eskorty niszczycieli.
Amerykańska flota panowała na Pacyfiku, lecz wiadomo było, że w głębinach kryją się jeszcze pojedyncze japońskie okręty podwodne. Konwój złożony z olbrzymiego krążownika i kilku niszczycieli mógłby zostać łatwo wykryty przez jeden z takich okrętów.
Rankiem 16 lipca USS „Indianapolis” rzucił cumy i skierował się na Hawaje, dokąd dotarł w rekordowym czasie trzech dni. Po krótkim postoju krążownik wziął kurs na wyspę Tinian w archipelagu Marianów Północnych, która w tamtym czasie była olbrzymią amerykańską bazą lotniczą. Po przybyciu na Tinian 26 lipca tajemniczy ładunek okrętu trafił do jednego z hangarów. Marines nadal nie odstępowali go ani na krok.
Nikt z załogi, włącznie z kapitanem nie wiedział co znajduje się w kontenerze i pojemniku i czemu będzie służyć. Niewiele ich to zresztą obchodziło – grunt, że wykonali zadanie i dostarczyli ładunek szybko i sprawnie.
Kontener zawierał detonator bomby atomowej, która za kilka dni zrówna z ziemią Hiroszimę, a w niewielkim pojemniku przypominającym wiadro spoczywał ładunek wzbogaconego uranu.
Tego samego dnia USS „Indianapolis” odpłynął na niedaleką wyspę Guam, gdzie nastąpiła zmiana załogi. Na pokład krążownika weszli nowi marynarze, w większości żółtodzioby. Na Guam komandor McVay otrzymał rozkaz popłynięcia na filipińską wyspę Leyte, gdzie nowa załoga miała przejść szkolenie przed dołączeniem do wojsk przygotowujących się do inwazji na Japonię.

Krążownik USS „Indianapolis”

28 lipca krążownik opuścił Guam i skierował się na zachód. Komandor prosił o przydzielenie eskorty niszczyciela, ale zapewniono go, że morze jest „czyste” i okrętowi nic nie grozi ze strony Japończyków.
McVay został okłamany. Zaledwie cztery dni wcześniej na Morzu Filipińskim zatonął niszczyciel USS „Underhill” zaatakowany za pomocą kaitenów – żywych torped wystrzelonych z japońskiego okrętu podwodnego.
W nocy z 29 na 30 lipca USS „Indianapolis” znajduje się w odległości około 1000 kilometrów na wschód od Filipin i ponad 400 kilometrów na północ od wyspy Palau. Około 10 kilometrów przed nim, na głębokości peryskopowej czuwa japoński okręt podwodny I-58. Krótko przed północą jego dowódca komandor Mochitsuno Hashimoto zostaje zbudzony przez jednego ze swoich oficerów wachtowych. Podchodzi do peryskopu i w świetle księżyca widzi doskonale olbrzymi okręt płynący kilka kilometrów przed nim. Uznaje, że to amerykański pancernik klasy Missouri. Ku swojemu zdziwieniu nie dostrzega eskorty niszczycieli.
Na pokładzie I-58 znajduje się sześciu kaitenów, marynarzy-samobójców, którzy są morską wersją pilotów kamikaze. Do kadłuba okrętu przymocowanych jest sześć sporych, jednoosobowych torped, identycznych jak te, które kilka dni wcześniej posłały na dno USS „Underhill”.
Hashimoto nie decyduje się jednak na użycie kaitenów. W przeciwieństwie do większości japońskich dowódców ceni życie podwładnych. Kiedy amerykański krążownik znajduje się w odległości półtora kilometra Hashimoto wydaje rozkaz odpalenia czterech najnowszych, superszybkich torped typu 95. Po kilkudziesięciu sekundach dwie z nich trafiają w cel.
USS „Indianapolis” został trafiony na wysokości wież artyleryjskich na dziobie i rufie. Dziób okrętu zanurzył się, a rufa uniosła kilkadziesiąt metrów ponad powierzchnię wody. Na pokładzie zapanowała panika. Udało się opuścić zaledwie kilka tratw ratunkowych. Marynarze w biegu dopinali kamizelki ratunkowe i skakali do morza. Okręt ustawił się pionowo i powoli zniknął pod powierzchnią wody zabierając ze sobą trzystu ludzi z około 1200-osobowej załogi. Agonia potężnego krążownika trwała zaledwie dwanaście minut.
Dziewięciuset marynarzy przeżyło katastrofę i tkwiło teraz na środku morza w ogromnej plamie ropy pływa chmara ludzkich kijanek. Tylko niektórzy z nich mają na sobie kamizelki ratunkowe. Ci, którzy ich nie mają szybko opadają z sił i idą na dno. Nocy nie przeżywa około stu marynarzy.
Rano McVayowi udaje się zaprowadzić jako-taki porządek. Marynarze łączą się w grupy, nad którymi opiekę sprawują starsi stopniem. Z pływających na powierzchni szczątków budują prymitywne tratwy, na których układani są ranni i najbardziej wyczerpani. Morale jest niezłe – wszyscy są przekonani, że już wkrótce ujrzą na niebie samoloty ratunkowe. Tuż przed zatonięciem okrętu radiotelegrafista zdążył nadać sygnał SOS i podać pozycję. Poza tym na Leyte z pewnością zauważą brak wielkiego krążownika i rozpoczną poszukiwania.
Czekał ich srogi zawód.
W bazie na wyspie Leyte panował totalny bałagan spowodowany przygotowaniami do inwazji na Japonię i nikt nie zauważył, że USS „Indianapolis” nie dopłynął na czas. Sygnał SOS dotarł do stacji nasłuchowych na Filipinach, ale… został zignorowany. Co więcej – Amerykanie przechwycili także meldunek dowódcy japońskiego okrętu podwodnego o zatopieniu krążownika, ale uznali go za czcze przechwałki. Nikt nie wiedział o tragedii USS „Indianapolis” i nikt nie szukał rozbitków.
Słońce wspinało się coraz wyżej na niebie i bezlitośnie paliło ciała zanurzone w słonej wodzie. Twarze i ręce rozbitków pokrywały się pęcherzami, wszystkich dręczyło ogromne pragnienie. Mimo to bezustannie wypatrywali pomocy, która według nich miała nadejść lada chwila.
Rekiny pojawiły się około południa pierwszego dnia gehenny – 30 lipca. Wśród zanurzonych w wodzie, całkowicie bezbronnych marynarzy zaczęły krążyć złowrogie, trójkątne płetwy. Z każdą chwilą było ich coraz więcej.
Rekiny dobrze znały smak ludzkiego mięsa. Amerykańsko-japońskie zmagania na Pacyfiku sprawiły, że w morzu spoczęły setki tysięcy zabitych, w których natychmiast rozsmakowały się ludojady. Ich populacja podczas wojny znacznie wzrosła.
Jeden z marynarzy nagle zanurkował, a woda w miejscu, gdzie pływał stała się ciemnoczerwona. Ośmiuset ludzi zaczęło wrzeszczeć z przerażenia i bić dłońmi po powierzchni wody w nadziei, że hałas odstraszy ludojady.
Na nic się to nie zdało. Zapach krwi ściągał drapieżniki z ogromnego obszaru. Między rozbitkami z każdą chwilą krążyło coraz więcej trójkątnych płetw.
Morale upadło całkowicie. Instynkt samozachowawczy stłumił wszelkie inne uczucia i pozamieniał marynarzy w zwierzęta starające się przeżyć za wszelką cenę. Rozpoczęły się walki o każdy skrawek prowizorycznej tratwy. Bezceremonialnie zrzucono z nich rannych i słabych, którymi natychmiast zajęły się rekiny. Doszło do kilkunastu morderstw. Oszaleli ze strachu marynarze robili wszystko, by znaleźć się poza zasięgiem ludojadów.
Rekiny pożerały przeciętnie sześć osób na godzinę. Te, które pływały między rozbitkami były już najedzone, ale z każdą chwilą przybywały nowe.
Jeden z marynarzy stwierdził długo potem, że w kulminacyjnym momencie między nimi pływało kilkaset rekinów.
Noc nie przerwała koszmarnej uczty. Co kilka minut w ciemnościach rozlegał się wrzask, od którego włosy stawały dęba, a krew zamarzała w żyłach. Nowy dzień, 31 lipca był kolejnym dniem gehenny. Woda była czerwona od krwi i co chwilę jeden z marynarzy kończył życie w paszczach morskich potworów. Na powierzchni unosiły się przerażające ludzkie kadłuby w kamizelkach ratunkowych. Zapach krwi i wnętrzności zdusił nawet smród ropy. Koszmar trwał kolejną noc i kolejny dzień. Obłąkani z przerażenia i wyczerpania marynarze zaczynali mieć halucynacje. Wielu z nich piło morską wodę lub rozpinało kamizelki ratunkowe i znikało w otchłani woląc to, niż śmierć w paszczach ludojadów. Rankiem 2 sierpnia przy życiu pozostało niewiele ponad trzystu marynarzy.
Tego dnia około godziny 10:00 bombowiec Ventura pilotowany przez Wilbura Gwinna i Warrena Colwella wracał z rutynowego lotu patrolowego. Samolot zboczył nieco z kursu wskutek awarii przyrządów nawigacyjnych i przypadkowo znalazł się nad miejscem katastrofy USS „Indianapolis”. Obaj piloci zobaczyli przed sobą przerażający widok. Natychmiast zrzucili rozbitkom tratwę i powiadomili przez radio wszystkie latające i pływające jednostki w okolicy.
Po kilku godzinach na miejsce katastrofy dotarł hydroplan Catalina. Jego załoga odpędziła rekiny strzałami z broni pokładowej i zaczęła wyciągać z wody ledwo żywych rozbitków. Obciążony do granic możliwości hydroplan z 20 rozbitkami na pokładzie z trudem dźwignął się w powietrze.
Kiedy zabrakło miejsca na pokładzie przywiązywano marynarzy linami do skrzydeł samolotu.
Rekiny tymczasem kontynuowały ucztę.
Pod wieczór 2 sierpnia na miejscu zjawił się niszczyciel eskortowy USS „Cecil J. Doyle”, który kontynuował akcję ratunkową. Jego dowódca złamał wszelkie zasady bezpieczeństwa i kiedy nastały ciemności kazał skierować potężne reflektory pionowo w niebo, by służyły jako drogowskaz dla innych jednostek spieszącym na ratunek.
Z wody wyciągnięto 321 marynarzy, z których pięciu zmarło niedługo po ocaleniu. Pozostałych przewieziono na Guam i otoczono opieką.
Przez kolejny tydzień kilkanaście jednostek przeczesywało ocean w poszukiwaniu ocalałych.

Katastrofę krążownika i późniejszą przerażającą trzydniową gehennę przeżył także dowódca USS „Indianapolis” komandor Charles Butler McVay. Dla niego rozpoczynał się kolejny koszmar.
Marynarka Wojenna potrzebowała kozła ofiarnego, by oddalić od siebie zarzuty o rażące zaniedbania (nieprzydzielenie krążownikowi eskorty, zignorowanie sygnału SOS) i bałagan w bazie na wyspie Leyte, który poskutkował niezauważeniem katastrofy okrętu i brakiem natychmiastowej akcji ratunkowej. McVay stanął przed sądem oskarżony o to, że podczas ostatniej podróży krążownika nie nakazał zygzakowania, co było standardową procedurą w przypadku samotnych rejsów.
Jeden z rozkazów, jakie otrzymał nakazywał mu zygzakowanie według jego uznania pod warunkiem korzystnej pogody.
Ten zarzut wytrącił McVayowi wszystkie argumenty z ręki. Z pomocą przyszedł mu… japoński komandor Mochitsuno Hashimoto, dowódca okrętu podwodnego I-58, który zatopił USS „Indianapolis”. Hashimoto przyjechał do Stanów i zeznał przed sądem, że w jego ocenie McVay nie popełnił żadnych błędów, a zygzakowanie w niczym by krążownikowi nie pomogło.
W listopadzie 1945 roku McVay został uznany winnym zaniedbań, które doprowadziły do utraty okrętu i śmierci dziewięciuset marynarzy.
Podczas II Wojny Światowej amerykańska Marynarka Wojenna straciła ponad siedemset jednostek pływających, często z winy dowódców. Jedynym skazanym za utratę okrętu był całkowicie niewinny McVay.

 

Po kilku miesiącach przymusowego urlopu admirał Chester Nimitz oddalił wyrok i przywrócił McVaya do aktywnej służby, ale plama na honorze komandora pozostała. W dodatku niektóre rodziny marynarzy z nieszczęsnego krążownika rozpoczęły nagonkę na niego.
Otrzymywał listy pełne przekleństw i telefony z pogróżkami.
Mimo przywrócenia do służby był traktowany w US Navy jak persona non grata. Odszedł na wcześniejszą emeryturę w 1949 roku. Widok pożeranych żywcem podwładnych prześladował go do końca życia. 6 listopada 1968 roku popełnił samobójstwo strzelając sobie w głowę z rewolweru w swoim domu w Litchfield w stanie Ohio. Kiedy go znaleziono ściskał w dłoni małą figurkę marynarza.
Dopiero w 2000 roku Kongres USA ostatecznie unieważnił niesłuszny wyrok na komandora McVaya i przywrócił mu wszystkie honory.
Do dzisiaj żyje około pięćdziesięciu rozbitków z USS „Indianapolis”.

Przeczytaj także:
Historia braci Sullivan
Rozbitek

Źródło:

Jakub Mielnik, Rekiny wojny, Focus, 15.08.2008
Jakub Radecki, Katastrofa USS Indianapolis, www.konflikty.pl, Dostęp 20.04.2011
USS Indianapolis (CA-35), http://en.wikipedia.org, Dostęp 20.04.2011
Stanisław Galikowski, Ostatnia misja USS „Indianapois”, http://www.ithink.pl, Dostęp 20.04.2011
Włodzimierz Kalicki, 30 lipca 1945. Rewanż przed czasem, Gazeta Wyborcza, 1.08.2006