Rajd na Son Tay

Baza Tajlandzkich Sił Powietrznych Udorn, 21 listopada 1970 roku, godzina 18:00
Nad lotniskiem powoli zapadał zmrok. Przed największym z hangarów stało w dwuszeregu pięćdziesięciu sześciu rosłych mężczyzn w polowych mundurach. Z głębi hangaru wyszedł facet w mundurze pułkownika amerykańskich Sił Specjalnych. Stanął przed dwuszeregiem i przez dłuższą chwilę przyglądał się ludziom, których osobiście wybrał do niezwykle niebezpiecznej misji.
„Naszym zadaniem jest oswobodzenie około pięćdziesięciu jeńców wojennych więzionych w obozie zwanym Son Tay. Nasi chłopcy są trzymani tam w koszmarnych warunkach. Obóz leży o 23 mile na zachód od Hanoi. Jest silnie strzeżony, więc pamiętajcie, że walczycie także o swoje życie. Jeżeli wpadniecie w łapy żółtków to nie śnijcie nawet o wydostaniu się z Wietnamu, chyba że macie cholerne skrzydła u stóp.”
Echo z pustego hangaru zwielokrotniło grzmiący głos pułkownika. Przez krótką chwilę panowała cisza, którą zakłócały jedynie dźwięki wydawane przez cykady. Potem rozległy się wiwaty i okrzyki radości.
Pułkownik uśmiechnął się pod nosem patrząc na reakcję swoich komandosów.

W listopadzie 1968 roku Richard Nixon wygrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych szermując na prawo i lewo hasłem zakończenia krwawej wojny w Wietnamie. Głosił, że ma niezawodny plan jak to zrobić i że zanim się wyborcy obejrzą amerykańscy chłopcy wrócą z Indochin do stęsknionych rodzin. Przez pierwsze miesiące prezydentury istotnie działał w tym kierunku. Ogłosił plan „wietnamizacji” konfliktu – żołnierze południowowietnamscy stopniowo przejmowali zadania Amerykanów biorąc na siebie główny ciężar walki z komunistami z północy. Liczba amerykańskich żołnierzy w Wietnamie zaczęła powoli maleć.
W tym samym czasie jednak znacznie nasiliły się ataki Vietcongu. Amerykański wywiad odkrył, że północnowietnamscy partyzanci są zaopatrywani przy użyciu szlaków prowadzących z Kambodży. Do kambodżańskich portów przybijały radzieckie i chińskie statki wyładowane bronią, amunicją i lekarstwami dla Vietcongu. Tysiące tragarzy przenosiły to zaopatrzenie na własnych plecach przez dżunglę wprost do baz partyzantów w Wietnamie Południowym. Szlaki transportowe były niemożliwe do wykrycia – wiodły przez gęstą dżunglę i były niewidoczne dla amerykańskich samolotów zwiadowczych. Nawet jeśli jakimś cudem udało się taki szlak wykryć, to nie można było go zniszczyć – nie była do bowiem żadna bita droga z mostami, które można było zbombardować, a zwykła ścieżka wydeptana przez tropikalny las. Jedynym sposobem zastopowania pomocy dla Vietcongu było wysłanie w dżunglę żołnierzy, którzy zlokalizują i zniszczą bazy partyzantów. W kwietniu 1970 roku żołnierze amerykańscy wspierani przez lotnictwo wkroczyli do Kambodży. Wojna w Indochinach rozgorzała na nowo.
Amerykańskie społeczeństwo miało już powyżej uszu widoku swoich synów i braci wracających z Wietnamu w żelaznych trumnach. Przez Stany przetoczyła się nowa, potężna fala antywojennych demonstracji, które przybierały coraz bardziej radykalne oblicze. W maju 1970 roku podczas demonstracji na Kent State University w Ohio Gwardia Narodowa zastrzeliła czterech i raniła dziewięciu studentów.
Powoli zbliżały się kolejne wybory. Richard Nixon bardzo potrzebował jakiegoś spektakularnego sukcesu, by utrzymać się w Gabinecie Owalnym na następną kadencję. Uznał, że taki sukcesem będzie oswobodzenie z wietnamskiej niewoli kilkudziesięciu Amerykanów. Przekazał odpowiednie polecenia do dowództwa US Army. Wybór wojskowych strategów padł na obóz Son Tay leżący w odległości 23 mil od Hanoi. Wywiad donosił, że jest w nim przetrzymywanych około pięćdziesięciu amerykańskich jeńców – głównie pilotów zestrzelonych nad Wietnamem Północnym. Te informacje potwierdziły zdjęcia wykonane przez samoloty SR-71 Blackbird.
Zwiad lotniczy przyniósł jednak także gorsze wiadomości. W pobliżu obozu znajdowały się koszary 12 Regimentu Armii Północnowietnamskiej, gdzie przebywało 12 tysięcy żołnierzy, niewiele dalej znajdowała się szkoła artylerii oraz baza lotnicza Phuc Yen, w której stacjonowały myśliwce MiG-21. Tuż przy obozie znajdował się budynek z przylegającym do niego boiskiem, który zidentyfikowano jako szkołę średnią.
Dowódcą operacji wyznaczono pułkownika Arthura D. Simonsa, powszechnie zwanego Bykiem. Był on chodzącą legendą amerykańskich sił zbrojnych. Do Sił Specjalnych wstąpił jeszcze podczas II Wojny Światowej. Był uczestnikiem słynnego rajdu na Cabanatuan na Filipinach, podczas którego komandosi pod dowództwem pułkownika Henry’ego Mucci uwolnili amerykańskich jeńców przetrzymywanych w japońskim obozie koncentracyjnym. W sierpniu 1970 roku pułkownik Simons miał już 52 lata, ale nadal był w szczytowej kondycji fizycznej.
Później, będąc już na emeryturze każdego dnia robił 250 pompek i biegł 10 kilometrów.
Przed kilkoma miesiącami wrócił z Wietnamu, gdzie dowodził grupą komandosów likwidującą bazy Vietcongu położone wzdłuż granicy z Kambodżą. Dość niski, zwalisty sprawiał wrażenie wyciosanego z jednego bloku granitu. Nic dziwnego, że przezwano go Bykiem. Miał niski, szorstki głos, a jego oczy zdawały się przeszywać rozmówcę na wylot. Był bardzo oschły w obejściu, jednak jego żołnierze bez słowa skoczyliby za nim w ogień. O tej postaci krążyły legendy, które chętnie rozpowszechniali dziennikarze.
Jeden z nich opisał kiedyś ulubioną zabawę żołnierzy pułkownika Simonsa. Nazywała się ona „zagroda byka” (nomen omen…). Polegała na tym, że do wykopanego dołu o rozmiarach półtora na półtora metra i głębokości dwóch metrów wchodził żołnierz, a reszta miała za zadanie wyciągnąć go stamtąd. Wygrywał ten, kto najdłużej siedział w dole opierając się próbom wyciągnięcia i którego musiała wyciągać największa liczba żołnierzy. Zazwyczaj zabawa trwała kilka minut i do wyciągnięcia „byka” z „zagrody” wystarczało dwóch lub trzech ludzi. Pułkownik Simons uważał tą zabawę za wyjątkowo głupią i odmawiał udziału w niej. Pewnego razu jednak zmienił zdanie i wszedł do dołu. To, co się później stało przeszło do historii oddziału. Do wyciągnięcia Byka potrzeba było ponad godziny i piętnastu ludzi, z których kilku trafiło później do szpitala z połamanymi rękoma i głębokimi ranami od ugryzień*.
Pułkownik Simons pojechał do Fortu Bragg w Karolinie Północnej, by tam, w głównej bazie Sił Specjalnych osobiście wybrać uczestników akcji. Zgłosiło się ponad 500 ochotników, spośród których Simons wybrał stu najlepszych. Rozpoczęli oni intensywne szkolenie w bazie Sił Powietrznych Elgin na Florydzie.
W bazie zbudowano makietę obozu w Son Tay, w której komandosi ćwiczyli nocami (atak miał być przeprowadzony w nocy).
W dzień rozbierano makietę, obawiając się wykrycia jej przez radzieckie satelity szpiegowskie.
Kiedy szkolenie dobiegło końca pułkownik Simons wybrał grupę 56 komandosów, którzy mieli wziąć udział w akcji. Przewieziono ich do bazy lotniczej Udorn w Tajlandii, gdzie dowiedzieli się o celu swojej misji.
Plan ataku przewidywał użycie pięciu ciężkich śmigłowców HH-53C Super Jolly, jednego mniejszego HH-3E Jolly Green oraz dwóch samolotów C-130 Hercules, na pokładach których zamontowano nowoczesne radary TFR rozpoznające rzeźbę terenu. Herculesy miały prowadzić zespół sześciu śmigłowców, które leciałyby w strumieniu powietrza pozostawionym przez samoloty. W ten sposób poruszałyby się szybciej i oszczędzały paliwo.
Mimo tego odległość z tajlandzkiej bazy, skąd startowały, do Son Tay była tak duża, że niezbędne okazało się tankowanie śmigłowców w powietrzu.
Bliskie wsparcie miały zapewnić małe, lecz bardzo silnie uzbrojone samoloty śmigłowe Skyraider. Dysponowały ogromną siłą ognia. Oprócz działek i karabinów maszynowych posiadały podwieszone pod skrzydłami wieloprowadnicowe wyrzutnie niekierowanych pocisków rakietowych. Mogły latać z małą prędkością, co było niezwykle ważne przy atakowaniu celów naziemnych.
Oprócz tego w operacji wzięło udział około stu innych samolotów. Myśliwce F-4 Phantom i F-105 Wild Weasel lecąc wysoko nad ekipą ratunkową miały oczyścić niebo z wietnamskich MiG-ów. Bombowce B-52 zostały skierowane nad port w Hajfongu, by tam ściągnąć na siebie północnowietnamskie myśliwce.
Jeden z planistów zauważył, że jeżeli komandosi rozpoczną atak z zewnątrz obozu, to zanim sforsują mury Wietnamczycy będą mieli dość czasu, by zlikwidować jeńców. Uznano, że jeden ze śmigłowców musi wylądować w środku obozu. Była to iście samobójcza misja – na terenie obozu rosły wysokie drzewa. Mimo to, zdecydowano się na taki krok. Śmigłowiec HH-3E Jolly Green z grupą komandosów miał wylądować na dziedzińcu obozu rozbijając się tam w taki sposób, by komandosi na jego pokładzie nie ucierpieli i mogli natychmiast zaatakować strażników.
Pozostałych uczestników akcji podzielono na grupy lecące w dwóch ciężkich śmigłowcach HH-53C Super Jolly. Trzeci z nich, obwieszony bronią po łopaty wirnika miał za zadanie zniszczyć ogniem punkty oporu Wietnamczyków. Dwa dalsze Super Jolly leciały puste – miały zabrać na pokład wyzwolonych jeńców.
21 listopada 1970 roku o godzinie 23:18 łopaty sześciu śmigłowców zaczęły się obracać. Po starcie z tajlandzkiej bazy dołączyły do dwóch Herculesów i leciały jeden za drugim w kierunku Wietnamu Północnego. Operacja tankowania w powietrzu przebiegła bez zakłóceń. O 2:19 w nocy zespół dotarł do Son Tay. Herculesy zrzuciły nad obozem flary oświetlające, a śmigłowiec HH-3E Jolly Green, mniejszy od pozostałych i niosiący na swoim pokładzie grupę 16 komandosów o kryptonimie „Blueboy” pod dowództwem kapitana Richarda Meadowsa rozpoczął awaryjne lądowanie w samym środku obozu. Śmigła strzaskały się o drzewa i kadłub helikoptera uderzył z impetem w ziemię. Załoga i komandosi nie ucierpieli – tylko jeden zwichnął sobie kostkę. Natychmiast wyskoczyli z rozbitego śmigłowca i otworzyli ogień do wietnamskich strażników. Kapitan Meadows krzyknął przez megafon: Jesteśmy Amerykanami! Połóżcie się na podłodze! Będziemy w waszych celach za minutę!

Komandosi z zespołu „Blueboy”, który jako pierwszy wylądował w Son Tay.

Pierwszy z dwóch ciężkich śmigłowców Super Jolly z 20 komandosami, wśród których był pułkownik Simons przeleciał nad obozem i wylądował około pół kilometra dalej, na boisku położonym przy obiekcie, który amerykańscy analitycy wywiadu określili jako szkołę średnią. Kiedy komandosi wylądowali ze śmigłowca z okien budynku posypał się na nich grad pocisków.
To nie była szkoła średnia – to były koszary Armii Północnowietnamskiej.
Komandosi przebiegli przez boisko i wskoczyli do rowu ciągnącego się wzdłuż niego. Pułkownik Simons chwycił za radio.
„Mushroom, mushroom! Prosimy o wsparcie! Dajcie ogień na szkołę!” – krzyknął do słuchawki.
„Mushroom, zrozumiałem!” – odparł jeden z pilotów Skyraiderów.
Dwa niewielkie, śmigłowe samoloty wypadły zza drzew. Serie ich karabinów maszynowych zamieniły fasadę budynku w sito. Wyrwały do góry, nawróciły i poprawiły rakietami. Ogień z okien budynku ucichł.
Komandosi wskoczyli do śmigłowca, który przewiózł ich na właściwe miejsce, tuż pod murami obozu, gdzie dołączyli do grupy szturmowej z drugiego helikoptera. Część z tej grupy przedostała się już na teren obozu po linach. Tam dołączyli do grupy „Blueboy” wykańczającej właśnie ostatnich strażników.
Komandosi, którzy zostali poza obozem podłożyli silny ładunek wybuchowy w okalającym go murze. Potężny wybuch wstrząsnął powietrzem i w murze obozu ukazała się olbrzymia dziura.
Komandosi przewidywali, że będą wyprowadzać osłabionych, zmaltretowanych jeńców, którzy nie będą w stanie wspiąć się po linach na mur.
Żołnierze z grupy „Blueboy” i ci, którzy dołączyli do nich po sforsowaniu muru wpadli do głównego baraku obozu. Zlikwidowali kilku pozostałych przy życiu strażników i rozbiegli sie po baraku otwierając kolejne cele. Czekało ich olbrzymie rozczarowanie.
Jeńców w obozie nie było.
Kapitan Meadows zarządził odwrót. Komandosi wybiegli z obozu i wskoczyli do śmigłowców, które natychmiast wystartowały. Nie brakowało ani jednego żołnierza. Jedynie dwóch odniosło lekkie rany. Zostawiali za sobą płonące budynki i trupy kilkuset Wietnamczyków. Cała akcja trwała 27 minut.
Dopiero dużo później Amerykanie dowiedzieli się, że jeńców przeniesiono do innych obozów już w lipcu 1970 roku. Obóz w Son Tay leżał w pobliżu rzeki Song Con, która wystąpiła z brzegów i Wietnamczycy obawiali się jego zalania.
Rajd na Son Tay nie przyniósł spodziewanych efektów, ale wywarł ogromne wrażenie na Wietnamczykach i bardzo podniósł morale amerykańskich jeńców. Niektórzy z nich, więzieni w obozie Dong Hoi położonym kilka kilometrów od Son Tay słyszeli wybuchy pocisków wystrzelonych przez Skyraidery i zrozumieli, że to ich koledzy przybyli z odsieczą. To bardzo podniosło ich na duchu i pozwoliło przetrzymać resztę niewoli. Wietnamczycy porażeni tym, co się stało w Son Tay zrozumieli, że torturowanie jeńców nie ujdzie im bezkarnie i zaczęli ich lepiej traktować.
W tym sensie rajd nie był porażką.

Wielu uczestników rajdu żyje do dzisiaj. Spotykają się regularnie co dwa lata – zazwyczaj w jakiejś wietnamskiej restauracji.
Pułkownik Arthur „Byk” Simons przeszedł na emeryturę w 1971 roku. Rajd na Son Tay nie był jednak jego ostatnią misją mającą na celu ratowanie zakładników. Pod koniec 1978 roku na prośbę biznesmena Rossa Perota zorganizował udaną akcję odbicia pracowników jego firmy przetrzymywanych w ogarniętym rewolucją Iranie. Zmarł w maju 1979 roku.

*Dziennikarz, który to opisał w jednej z gazet padł ofiarą żartu jednego z komandosów, który „sprzedał” mu wymyśloną na poczekaniu historyjkę. W rzeczywistości pułkownik Simons brał udział w tej zabawie wiele razy i zazwyczaj wystarczało czterech ludzi, by wyciągnąć go z dołu. I nikt nie miał przy tym połamanych rąk, ani odgryzionych palców. Ta fikcyjna historia przyczyniła się jednak do umocnienia wizerunku pułkownika jako „króla twardzieli”.

Przeczytaj także:
Rambo 1.0
Hanoi Jane
Szczury tunelowe
Fotografia, która przegrała wojnę
Masakra w My Lai

Źródło:

Kennedy Hickman, Vietnam War: Raid on Son Tay, http://militaryhistory.about.com Dostęp 30.10.2010
Son Tay Raid, http://www.vnafmamn.com Dostęp 30.10.2010
Bogusław Wołoszański, Sensacje XX wieku, Son Tay, http://www.youtube.com/watch?v=A_imwzw7mLc Dostęp 30.10.2010