Pogromcy zapór

Zagłębie Ruhry, Niemcy, 17 maja 1943 roku, godzina 1:00.
Noc była ciepła, ale bezksiężycowa. Wartownik na zaporze Möhne kończył właśnie palić papierosa oparty o barierkę. Cisnął niedopałek do wody, poprawił karabin na plecach i już miał odejść w kierunku wartowni, kiedy złowił uchem jakiś dziwny dźwięk. Monotonny huk dochodził znad pogrążonego w ciemności jeziora i z każdą sekundą stawał się głośniejszy. Nagle w odległości około dwóch kilometrów ukazały się dwa snopy światła zbiegające się dokładnie na powierzchni wody. Ogromna, świetlna litera V zbliżała się do tamy z wielką prędkością. Za nią pojawiła się kolejna, potem jeszcze jedna. I następna.
Ki czort?
W momencie, kiedy wartownik dostrzegł ciemny kształt bombowca od samolotu oderwał się okrągły kształt i pomknął ku tamie odbijając się od powierzchni wody jak piłka rzucona ręką olbrzyma. Tamą wstrząsnął potężny wybuch.
W tej samej chwili odezwały się działa przeciwlotnicze, a niebo przecięły smugi reflektorów.

Na długo przed wojną wywiad brytyjski zwrócił uwagę na strategiczne znaczenie zapór wodnych w Zagłębiu Ruhry. Zniszczenie ich spowodowałoby katastrofalną w skutkach powódź, setki zakładów przemysłowych zostałoby pozbawionych prądu, a miliony ludzi – wody pitnej. Nie było to jednak takie proste. Tamy można było zaatakować tylko z powietrza, a niewielka dokładność bombardowań w tamtym czasie nie gwarantowała sukcesu no i wiązała się ze sporym ryzykiem – zapory były gęsto obsadzone stanowiskami artylerii przeciwlotniczej.
W marcu 1941 roku dr Barnes Wallis zatrudniony w zakładach lotniczych Vickers Aircraft Company napisał 50-stronicowe memorandum zatytułowane „A note on the method of attacking the Axis powers”, czyli „Zapiski o sposobie zaatakowania państw Osi”. Sugerował on skonstruowanie potężnej, 10-tonowej bomby, która zrzucona z wysokości 10 kilometrów wbiłaby się w ziemię na głębokość 40 metrów, a jej wybuch spowodowałby lokalne trzęsienie ziemi, które naruszyłoby konstrukcję zapór.
Został wyśmiany. W tamtych czasach nie istniał samolot mogący wznieść się na wspomnianą wysokość, a co dopiero taki, który mógłby osiągnąć ten pułap z 10-tonowym ładunkiem na pokładzie.
Pracująca w tym samym czasie specjalna komisja Dowództwa Sił Powietrznych po długich naradach doszła do wniosku, że „przy użyciu istniejących środków atak na zapory jest niemożliwy”.
Wallis był jednak upartym typem i w przeciwieństwie do wojskowych biurokratów miał olbrzymią wyobraźnię. Nie zraził się docinkami i zaczął szukać innych sposobów na zniszczenie niemieckich tam.
Atak przy pomocy torped zrzuconych z samolotów nie wchodził w rachubę – Niemcy dawno przewidzieli taki scenariusz i zabezpieczyli zapory specjalnymi sieciami, które rozciągały się od lustra wody, aż do dna zbiorników. Każdą zaporę chroniło kilka takich sieci.
Skoro nie można się przez nie przedrzeć, to może uda się je… przeskoczyć? – pomyślał Wallis.
Podobno wpadł na taki pomysł w domu, kiedy bawił się ze swoimi dziećmi. Wznosiły one na podłodze budowlę z klocków, którą on starał się zburzyć rzucając piłeczkami golfowymi w taki sposób, by po drodze odbiły sie od powierzchni wody w misce.
Zaczął pracować nad koncepcją „skaczących bomb”.
Pierwsze projekty miały kształt kuli. Wewnątrz sferycznej pokrywy wykonanej z drewna lub blachy znajdował się materiał wybuchowy. Podczas prób okazało się jednak, że taki kształt nie zdaje egzaminu – pokrywa rozpadała się w zetknięciu z wodą i materiał wybuchowy ulegał zniszczeniu.
Zmienił więc kształt bomby na cylinder – i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Uznał także, że aby zwiększyć stabilność bomba przed zrzutem powinna być rozkręcana do prędkości około 10 obrotów na sekundę.
Bomba ukryta pod kryptonimem „Upkeep” miała półtora metra długości, 127 cm średnicy i ważyła ponad 4 tony. Wyposażona była w zapalnik hydrostatyczny, który detonował ją na głębokości 9 metrów.
Idea była taka, że bomba po zrzuceniu z samolotu, przeskoczeniu sieci przeciwtorpedowych i dotarciu do zapory zatonie  i eksploduje u jej podstawy. Ciśnienie wody zrobi resztę.

"Skacząca bomba" była okryta tajemnicą jeszcze przez 20 lat po wojnie.

Wykonano próby na gipsowych modelach w skali 1:100 oraz wysadzono starą i nieużywaną zaporę na jeziorze Elan w Walii. Wszystkie próby zakończyły się pomyślnie.
Pozostało opracowanie szczegółów ataku.
Jako główne cele wybrano zapory Möhne i Sorpe oraz zaporę na rzece Eder. Załogi, które miały dokonać nalotu wyselekcjonowano ze szczególną starannością.
Dowódcą operacji, którą opatrzono kryptonimem „Chastise”, czyli „chłostać” mianowano doświadczonego pilota podpułkownika Guya Gibsona, który miał za sobą ponad 170 lotów bojowych na bombowcach i nocnych myśliwcach. On osobiście wybrał wszystkich uczestników akcji. 21 wyselekcjonowanych załóg wywodziło się nie tylko z RAF-u – w operacji wzięli udział także Australijczycy, Nowozelanczycy i Kanadyjczycy. Wybrane załogi utworzyły nowy 617 Dywizjon Bombowy powołany specjalnie do wykonania tej arcytrudnej akcji.
Każdy z wyselekcjonowanych lotników miał za sobą minimum 60 lotów bojowych.
Dywizjon został wyposażony w specjalnie przerobione bombowce typu Avro Lancaster. Aby mogły unieść nietypową i bardzo ciężką bombę usunięto wieżyczki górnych strzelców i poszerzono luki bombowe. Walcowate bomby wystawały spod kadłubów samolotów. Każda umieszczona była na specjalnym widłowym zawieszeniu, a tuż przed zrzutem silnik elektryczny wprawiał ją w ruch obrotowy.
Bombowce wyposażono także w inne nietypowe urządzenia.
Testy dowiodły, że bombardowanie ma szansę powodzenia tylko i wyłącznie w przypadku, kiedy bomby zostaną zrzucone z wysokości 20 metrów w odległości 400 metrów od tamy. Utrzymanie takich parametrów w przypadku nocnego nalotu było bardzo trudne.
Wykorzystano fakt, że wspomniane zapory na obu końcach mają charakterystyczne wieżyczki. Z przodu kabiny każdego z Lancasterów umieszczono więc przyrząd w kształcie poziomej litery Y. Na jej „nóżce” umieszczono celownik, który należało skierować na środek tamy i poczekać na moment, w którym końce ramion pokryją się z wieżyczkami na krańcach zapory – wtedy odległość będzie optymalna.
Innym problemem było ustalenie pożądanej wysokości lotu. Na tak niskim pułapie typowy wysokościomierz barometryczny był bowiem bezużyteczny. Pod kadłubem każdego z bombowców zamontowano więc reflektory ustawione pod odpowiednim kątem. Właściwą wysokość oznaczał punkt połączenia obu plam świetlnych w jedną. Przed operacją każda z załóg odbyła kilkadziesiąt lotów ćwiczebnych nad angielskimi jeziorami.
Datę operacji „Chastise” wyznaczono na noc z 16 na 17 maja 1943 roku.
617 Dywizjon został podzielony na trzy formacje. Pierwsza, pod dowództwem podpułkownika Gibsona składała się z dziewięciu bombowców i miała zaatakować zapory Möhne i Eder. Druga formacja liczyła pięć załóg, których celem była załoga Sorpe. Trzecia była formacją rezerwową. Składała się z pięciu Lancasterów i miała zbombardować trzy mniejsze zapory w Diemel, Ennepe i Schwelm.
Dwie pierwsze formacje wystartowały o godzinie wpół do dziesiątej wieczorem 16 maja i skierowały się na wschód lecąc dwiema różnymi trasami. Formacja rezerwowa wystartowała dopiero trzy godziny po nich.
Po osiągnięciu brzegów Holandii bombowce zeszły na minimalny pułap, by uniknąć nieprzyjacielskich radarów. Lecieli tak nisko, że radiooperator jednego z Lancasterów spojrzawszy na okno zamarł z przerażenia – pilot prowadził bombowiec leśną przecinką, poniżej szczytów drzew.
Nie wszyscy dolecieli do celu. Szczególnie pechowa okazała się druga formacja. Jeden z Lancasterów został uszkodzony przez artylerię przeciwlotniczą nad Holandią i zawrócił do domu. Drugi został zmuszony do podobnego manewru po tym, jak lecąc zbyt nisko nad powierzchnią morza… zgubił bombę. Trzeci został zestrzelony nad Waddenzee, a czwarty rozbił się po zahaczeniu o linię wysokiego napięcia. Z całej formacji nad zaporę Sorpe dotarł tylko jeden samolot.
Z dziewięciu bombowców pierwszej formacji nad cel dotarło osiem – jeden samolot roztrzaskał się w Niemczech koło miejscowości Marbeck. Lancastery nadleciały nad jezioro Möhne, wyrównały lot nad lustrem wody i zaczęły zbliżać się do zapory. Pierwszy zaatakował podpułkownik Guy Gibson. Wirująca bomba oderwała się spod kadłuba i podskakując pomknęła ku zaporze. Gdy do niej dotarła zanurzyła się pod wodę i po chwili eksplodowała.

Artystyczna wizja ataku na zaporę Möhne.

Tuż za dowódcą leciał porucznik John Hopgood. Niestety, pocisk z działa przeciwlotniczego uszkodził samolot i bomba została zrzucona z opóźnieniem. Przeskoczyła zaporę i uderzyła w budynek elektrowni. Ciężko uszkodzony Lancaster musiał wodować w odległości około 3 mil od tamy. Guy Gibson zwiększył pułap lotu chcąc ściągnąć na siebie ogień artylerii. Dzięki temu manewrowi kolejne trzy załogi przeprowadziły atak zgodnie z planem.
Po eksplozji czwartej bomby w tamie powstała ogromna wyrwa, przez którą zaczęły się przelewać masy wody. Zadanie zostało wykonane. Podpułkownik Gibson poprowadził trzy pozostałe Lancastery w kierunku zapory Eder. Mimo poważnych trudności (dolina, w której znajdowała się zapora tonęła we mgle) również i ta tama została zniszczona.
O ile dwie pierwsze zapory zostały zniszczone bez większych problemów, o tyle tama Sorpe nie poddała się tak łatwo. Jej ziemno-betonowa konstrukcja okazała się być wyjątkowo wytrzymała. Nad zaporę dotarł tuż po północy jedyny ocalały Lancaster z drugiej formacji pilotowany przez porucznika Joe McCarthy’ego. Pagórkowaty teren wokół celu sprawił, że bombowiec dziesięć razy podchodził do ataku. W końcu zrzucił bombę, ale ta nie wyrządziła tamie większej krzywdy.
Nad Sorpe skierowano więc trzy z pięciu załóg rezerwowych z ostatniej formacji. Jeden z bombowców został zestrzelony, drugi zrzucił bombę, ale chybił, a trzeci zrezygnował ze zrzutu z powodu gęstej mgły.
Dwie pozostałe załogi rezerwowe również prześladował pech. Jeden z bombowców został zestrzelony, a drugi zaatakował nie tę zaporę, co trzeba. W dodatku nieskutecznie.
Powrót do bazy kosztował życie dwie dalsze załogi.
Mimo sporych strat – utracono osiem z dziewiętnastu załóg biorących udział w operacji, atak na niemieckie zapory został uznany za sukces. Szczególnie dotkliwe dla niemieckiej gospodarki okazało się zniszczenie tamy Möhne. Woda zalała ogromny obszar w zachodniej części Zagłębia Ruhry, uszkodziła kilkaset fabryk i tysiące domów, pozrywała mosty, linie kolejowe i drogi. Zginęło około dwóch tysięcy ludzi. Niestety, w znacznej większości byli to robotnicy przymusowi…
Zdewastowane zostały liczne pola uprawne, co miało duży wpływ na niemiecką gospodarkę żywnościową.
Ku rozczarowaniu aliantów okazało się, że Niemcy w zdumiewająco szybkim tempie odbudowali szkody w infrastrukturze. W ciągu kilku tygodni od nalotu osuszono zalane tereny i przywrócono do pracy zniszczone zakłady przemysłowe. Mimo tego morale niemieckiego społeczeństwa znacznie podupadło.

Zapora Möhne po ataku.

Ocenia się, że gdyby przerwana została tama Sorpe zniszczenia byłyby kilkunastokrotnie większe, a niemiecki przemysł w Zagłębiu Ruhry zostałby sparaliżowany na minimum rok.
W Wielkiej Brytanii zapanowała euforia. Uczestników lotu okrzyknięto bohaterami i obsypano medalami. Dowódca operacji podpułkownik Guy Gibson otrzymał najwyższe brytyjskie odznaczenie – Krzyż Wiktorii. Nieco ponad rok później zginął podczas nalotu na Rheydt. W chwili śmierci miał zaledwie 26 lat.
Po operacji „Chastise” 617 Dywizjon Bombowy otrzymał nazwę „Dambusters”, czyli „niszczyciele, pogromcy tam”. Jego słynny rajd na niemieckie zapory stał się pierwowzorem dzisiejszych „chirurgicznych” uderzeń z powietrza na wybrane cele strategiczne.
Dywizjon ten istnieje do dzisiaj i stacjonuje w bazie lotniczej Lossiemouth w Szkocji.

Źródło:

Zapory w Zagłębiu Ruhry, Operacja CHASTISE, www.historycy.org, Dostęp 23.11.2011
http://www.historylearningsite.co.uk/dambusters.htm Dostęp 23.11.2011