Trzy Krzyże

Okolice Radymna niedaleko Przemyśla, 10 września 1939 roku, świt.
Od dziesięciu dni niemieckie zagony pancerne wbijają się klinem w terytorium Polski. Na południu kraju 10. Brygada Kawalerii pod dowództwem pułkownika Stanisława Maczka próbuje stawić im czoła. Nic z tego – przewaga Niemców jest zbyt wielka. Dwa dni wcześniej oddano nieprzyjacielowi Rzeszów i zdziesiątkowane oddziały Brygady wycofały się pod Łańcut. Tam udało im się odrzucić pierwsze natarcie. Plan jest taki, by wycofać się do Jarosławia i utworzyć linię obrony opartą o rzekę San.
Morale polskich żołnierzy upada. Coraz więcej z nich ciska broń do rowu i wmieszawszy się w tłum cywilów uchodzi na wschód.
Tę sytuację pragnie wykorzystać generał Alfred von Hubicki – dowódca niemieckiej 4. Dywizji Lekkiej. Planuje śmiałym rajdem zająć Radymno, a potem dojść do Sanu i zablokować odwrót Polaków. Jeśli mu się uda, sytuacja polskich jednostek będzie tragiczna.
We wsi Ostrów niedaleko Radymna stacjonuje porucznik Romuald Radziwiłłowicz – dowódca 3. szwadronu 24. Pułku Ułanów wchodzącego w skład 10. Brygady Kawalerii. Z pomocą kilku najwierniejszych żołnierzy udaje mu się opanować paniczny odwrót Polaków. Wyłapuje z tłumu uciekających cywili dezerterów i grożąc im bronią oraz sądem wojennym formuje z nich 300-osobowy oddział. Około godziny ósmej rano rzuca ich do walki o Radymno opanowane przez Niemców.
Za plecami tego naprędce skleconego oddziału kroczą najwierniejsi żołnierze Radziwiłłowicza. Zapowiedział on dezerterom, że kto będzie próbował uciekać dostanie kulę w łeb.
Ogień niemieckich karabinów maszynowych, moździerzy i artylerii powstrzymuje polskie natarcie w połowie drogi między Ostrowem, a Radymnem. Mimo to Niemcy są w konsternacji. Widząc determinację Polaków i nie znając ich liczebności uznają, że zaatakowały ich znaczne siły. Zamiast przejść do kontrataku wycofują się i przechodzą do defensywy. To daje polskim oddziałom bezcenne 4-5 godzin na dotarcie do Sanu i zorganizowanie obrony.
Potem sytuacja zmienia się na niekorzyść Polaków. Niemcy przegrupowują się, otrzymują wsparcie czołgów i szybko rozbijają oddział porucznika Radziwiłłowicza. Podczas walki on sam zostaje ciężko ranny w rękę i płuco.

Rozbiwszy polski oddział Niemcy przystąpili do przesłuchiwania jeńców. Nie mogli uwierzyć w to, co od nich usłyszeli. Jak to? Zaatakował ich zaledwie 300-osobowy oddziałek??? Kiedy ta informacja dotarła do generała von Hubickiego polecił on natychmiast odszukać polskiego dowódcę. Oddał mu honory wojskowe i rozkazał, by porucznik Radziwiłłowicz został otoczony taką samą opieką jak ranni niemieccy oficerowie.
Rozkaz został wykonany dokładnie. Porucznik Romuald Radziwiłłowicz został przewieziony do szpitala w Sanoku i umieszczony w jednej sali z niemieckimi oficerami.
27 września skapitulowała Warszawa. Po południu tego dnia do szpitala w Sanoku przyjechał dowódca Grupy Armii Południe generał Gerd von Rundstedt. Po inspekcji szpitala wszedł do sali, w której leżeli ranni oficerowie… oraz porucznik Radziwiłłowicz. Wygłosił krótkie przemówienie o bohaterstwie i poświęceniu, na koniec którego oznajmił, że przyznaje im najwyższe odznaczenie bojowe III Rzeszy – Krzyż Żelazny.
Na pierwszym łóżku z brzegu leżał ranny Polak. Rundstedt podszedł do niego i na obandażowanej piersi położył odznaczenie. Lekarze oraz świta generała zbledli z przerażenia.
On tymczasem podchodził kolejno do każdego łóżka i dekorował rannych oficerów. Kiedy się odwrócił zauważył, że twarze jego towarzyszy nie różnią się kolorem od szpitalnych ścian.
„Was?!” – warknął krótko.
Jeden ze śmiertelnie przerażonych adiutantów wyjaśnił, że jako pierwszego udekorował Krzyżem Żelaznym polskiego oficera. Oczy wszystkich obecnych w sali spoczęły na poruczniku Radziwiłłowiczu, który patrzył na nich zuchwale.
W absolutniej ciszy jeden z najwyższych dowódców wojskowych III Rzeszy podszedł do lóżka Polaka i przez dłuższą chwilę salutował rannemu wrogowi. W jego ślady poszli wszyscy towarzyszący mu oficerowie. Potem zabrał mu odznaczenie, zasalutował jeszcze raz i opuścił salę. Za nim pośpiesznie wyszła cała jego świta.
Jeszcze tego samego dnia porucznika Radziwiłłowicza przeniesiono na salę, gdzie leżeli ranni polscy oficerowie.
Porucznik Romuald Radziwiłłowicz był jedynym alianckim żołnierzem – kawalerem najwyższego orderu bojowego III Rzeszy podczas II Wojny Światowej. Co prawda był nim tylko przez kilka minut…
Po wyzdrowieniu został wysłany do obozu jenieckiego, z którego uciekł. Pojechał do Warszawy, gdzie zaczął działać w konspiracji przyjmując pseudonim „Zaremba”. Wkrótce awansował do stopnia rotmistrza (kawaleryjski odpowiednik kapitana).

Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie objął dowództwo batalionu, na który składały się kompanie „Ambrozja”, „Jur” i „Witold”.
Jednym z jego podwładnych w czasie Powstania był Alfred Szklarski – późniejszy autor serii książek o przygodach Tomka Wilmowskiego.
28 sierpnia rotmistrz Radziwiłłowicz został ciężko ranny. W powstańczym szpitalu musiano amputować mu rękę. Dowództwo nad batalionem objął kapitan Franciszek Malik ps.”Piorun” – cichociemny zrzucony do Polski na dzień przed wybuchem Powstania.
Od tamtej pory batalion zyskał nazwę „Zaremba-Piorun” od pseudonimów obu dowódców.
Za zasługi w kampanii wrześniowej rotmistrz Radziwiłłowicz rozkazem Naczelnego Wodza został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari V Klasy. Wskutek problemów w komunikacji na linii Londyn – Warszawa informacja o tym nigdy nie dotarła do Polski. Odznaczenia za kampanię wrześniową nadano oficjalnie dopiero w 1947 roku.
Rok wcześniej jednak rotmistrz Radziwiłłowicz otrzymał drugi Krzyż Virtuti Militari V Klasy za walkę w Powstaniu.
I tu powstał problem.
Regulamin zabrania przyznawania dwóch orderów Virtuti Militari tej samej klasy. Do ewidencji wpisano więc tylko ten za Powstanie Warszawskie, niejako „odbierając” mu order za kampanię wrześniową.
Rotmistrz Romuald Radziwiłłowicz zmarł w Warszawie w 1978 roku i został pochowany na Powązkach.

Bardzo dziękuję Andrzejowi Wesołemu z Rzeszowa za podzielenie się tą historią.

*    *    *

Pierwszego dnia Powstania Warszawskiego około godziny 17:15 pluton Kedywu dowodzony przez ppor. Stanisława Janusza Sosabowskiego ps.”Stasinek” (syna generała Stanisława Sosabowskiego – twórcy i dowódcy Samodzielnej Brygady Spadochronowej) zdobył po krótkiej walce niemieckie magazyny wojskowe przy bocznicy kolejowej na ulicy Stawki 4. Zdobyto w ten sposób olbrzymie zapasy żywności, mundurów oraz… znaczną liczbę Krzyży Żelaznych. Powstańcy wykorzystali niemieckie odznaczenia tworząc nieoficjalny Krzyż Powstania Warszawskiego. Na awersie Krzyża umieszczano złotówkę z wybitą na piersi orła Kotwicą – symbolem Polski Podziemnej i datą 1944. To nieoficjalne odznaczenie przyznawano za szczególne zasługi podczas Powstania.

 

 

Krzyż Powstania Warszawskiego wykonany z niemieckiego Krzyża Żelaznego

Źródło:

Andrzej Wesół, Niemiecki Żelazny Krzyż za… walkę z Wehrmachtem!