Przeżyć własną śmierć

Warszawa, ulica Oleandrów, 3 sierpnia 1944 roku.
Grupa cywilów stała pod murem wypalonej kamienicy otoczona przez kilkunastu pijanych własowców. Jeden z bandytów wyciągnął przed chwilą z tłumu młodą dziewczynę i przystawiając jej lufę pistoletu do pleców wprowadził do środka spalonego domu. Teraz z wnętrza dochodziły krzyki gwałconej kobiety. Po kilku minutach rozległ się strzał.
U wylotu ulicy stało dwóch Niemców. Co chwilę jeden z własowców wyciągał z grupy któregoś z mężczyzn i doprowadzał go do nich. Niemiec brał do ręki kennkartę, rzucał na nią okiem, a potem ciskał za siebie. Własowiec chwytał bezbronną ofiarę za kołnierz i prowadził w stronę ulicy Litewskiej.
Przyszła kolej na młodego, szesnastoletniego chłopaka. Własowiec kazał mu wstać, po czym brutalnie popychając kolbą karabinu zaprowadził przed oblicze Niemców. Jeden z nich spojrzał na kennkartę, rzucił ją za siebie jak pozostałe i ruchem głowy kazał własowcowi wyprowadzić chłopaka.
Przeszli jezdnię ulicy Marszałkowskiej i doszli pod budynek apteki Anca. Oczom chłopaka ukazał się straszny widok. Pod murem domu leżał zwał kilkudziesięciu trupów. Sami mężczyźni z przestrzelonymi głowami. Zauważył zwłoki swojego przyjaciela Czesława. Z tyłu czaszki ziała ogromna dziura.
Własowiec kazał mu stanąć na skraju sterty trupów. Poczuł na szyi dotyk chłodnej lufy pistoletu. Usłyszał cichy trzask, a potem nastała ciemność.

Antoni Czarkowski urodził się w kwietniu 1928 roku w Rozdrażewku koło Krotoszyna. Kiedy miał trzy lata rodzina przeniosła się do Poznania i zamieszkała przy ulicy Głogowskiej. Tam rozpoczął naukę w szkole podstawowej przerwaną wybuchem wojny. Niemcy po zajęciu Poznania i przyłączeniu go do Rzeszy wysiedlili rodzinę Czarkowskich. Jedenastoletni Antek z rodzicami wyjechali do Warszawy, gdzie zamieszkali początkowo na ulicy Hożej, a od 1940 roku przy ulicy Wiktorskiej na Mokotowie.
Po ukończeniu podstawówki kontynuował naukę w Gimnazjum Mechanicznym przy ulicy Sandomierskiej i odbywał praktyki zawodowe w warsztatach naprawczych na lotnisku Okęcie. Dzięki tym praktykom miał doskonałe papiery chroniące go przed łapankami i wywózką na roboty do Niemiec. Na Okęciu zaangażował się w ruch małego sabotażu i udzielał pomocy radzieckim jeńcom wojennym, którzy byli tam przetrzymywani i zmuszani do niewolniczej pracy. W 1944 roku nawiązał kontakt z grupą konspiracyjną i rozpoczął szkolenie wojskowe przerwane przez wybuch Powstania.
W lipcu 1944 roku Niemców stacjonujących w Warszawie ogarnęło totalne rozprężenie. Z frontu wschodniego jechały na zachód pociągi pełne rannych żołnierzy, ewakuowano urzędy, pracownicy niemieckiej administracji uciekali w popłochu. Jednocześnie każdego dnia coraz wyraźniej słychać było odgłosy radzieckiej artylerii.
1 sierpnia 1944 roku Antoni ze swoim przyjacielem Czesławem wyszli na miasto. Idąc od placu Unii Lubelskiej w stronę placu Zbawiciela byli świadkami ataku grupy powstańców na posterunki niemieckie przy ulicy Litewskiej. Niemcy odpowiedzieli strzałami. Dwaj szesnastolatkowie znaleźli się nagle w krzyżowym ogniu. Niewiele myśląc skoczyli do najbliższej bramy i ukryli w sklepie warzywnym znajdującym się w suterenie.
Niemcy szybko odparli atak kiepsko uzbrojonych powstańców. Dobili pozostałych przy życiu rannych oraz próbującą ich opatrzyć sanitariuszkę. W tej samej chwili odezwały się megafony-szczekaczki ogłaszając stan wyjątkowy dla miasta Warszawy. Według komunikatu każdy, kto znajdzie się na ulicy zostanie rozstrzelany.
Właściciel sklepu warzywnego, w którym ukryli się Antek i Czesław przypomniał sobie o zamurowanym przejściu do dalszej części piwnic. We trójkę zaczęli przebijać ścianę nożami i po kolei wyjmować cegły tak, by uczynić przy tym jak najmniej hałasu. Wkrótce przejście było gotowe. Znaleźli się w piwnicy sąsiedniego budynku stojącego na rogu ulicy Marszałkowskiej i Oleandrów, gdzie ukrywało się kilkadziesiąt osób. Dołączyli do nich i razem przetrwali pierwsze dwa dni tragicznego zrywu.
3 sierpnia do domu wpadli Niemcy z własowcami. Po splądrowaniu sklepów i mieszkań podłożyli ogień. Ukryci w piwnicach ludzie przeszli do sąsiedniego domu. Wkrótce i on został podpalony co zmusiło mieszkańców do ewakuacji do następnego budynku. Po paru godzinach również i ten dom stanął w płomieniach. Grupa ukrywających się cywili, która urosła już do ponad stu osób musiała co kilka godzin opuszczać kryjówkę i przenosić się do następnego budynku, nie objętego pożarem. Przemieszczali się piwnicami, dusząc się w gęstych oparach dymu. Niektórzy nieśli ze sobą walizy i plecaki z dobytkiem, które blokowały i tak wąskie przejścia.
Antek i Czesiek wbiegali na piętra, odkręcali w mieszkaniach wszystkie krany z wodą i zatykali odpływy tak, by woda lała się na podłogę. To nieco opóźniało rozprzestrzenianie się pożaru.
Koszmarny pochód dotarł do krańcowej kamienicy od strony ulicy Polnej. Dalej już nie można było uciec. Wyjście na ulicę było równoznaczne z samobójstwem – Niemcy i rosyjscy renegaci strzelali do każdego cywila bez względu na wiek.
Ludzie zgromadzili się w piwnicy, skąd mogli słyszeć nawoływania Niemców i stukot ich podkutych butów na ulicznym bruku. Widzieli ich przygotowania do podpalenia domu, z którego już nie mogli się ewakuować. Jedna z kobiet znająca język niemiecki wyszła na ulicę z białą chustką w dłoni i podeszła do niemieckiego oficera kierującego akcją podpalania kamienic. Powiedział jej, że wszyscy muszą natychmiast opuścić dom, jeśli nie chcą spłonąć żywcem. Na ulicę Oleandrów wyszło około 200 ludzi. Własowcy uformowali z nich kolumnę i pognali w stronę  Marszałkowskiej bijąc po drodze kolbami karabinów, wyrywając i rozpruwając walizki w poszukiwaniu kosztowności i zdzierając z rąk zegarki i pierścionki.
U wylotu ulicy, na skrzyżowaniu z Marszałkowską stało dwóch Niemców. Własowcy kazali cywilom stanąć pod ścianą i co chwilę wyciągali z tłumu jakiegoś mężczyznę. Szturchany lufą karabinu podchodził do Niemców, podawał im swoją kennkartę, po czym był wyprowadzany w stronę ulicy Litewskiej.
Kobiety i dzieci zostały oddzielone od mężczyzn i pognane Marszałkowską w stronę placu Zbawiciela.
Przyszła kolej na Antoniego. Podszedł do Niemca, który wyrwał mu kennkartę z dłoni, rzucił ją za siebie i ruchem głowy dał niemy rozkaz własowcowi. Ten już wiedział co robić. Zaprowadził chłopaka na sąsiednią ulicę, gdzie pod apteką leżało już kilkadziesiąt trupów, kazał mu stanąć przy nich, wyciągnął pistolet i przystawiwszy go do głowy szesnastolatka nacisnął spust.
Antoni usłyszał cichy trzask, poczuł w ustach smak krwi, po czym stracił przytomność i upadł na stertę trupów.
Niezwykłym zrządzeniem losu Antoni Czarkowski przeżył własną egzekucję. Zamroczony wódką własowiec chybił – w ostatniej chwili opuścił pistolet, tak, że kula zamiast rozerwać rdzeń kręgowy przeszła tuż obok kręgów szyjnych, ominęła tętnice i wyszła poniżej szczęki.
Kiedy odzyskał przytomność było już ciemno. Leżał na górze trupów nie będąc pewnym, czy jeszcze żyje. Nagle poczuł, jak ktoś przeszukuje mu kieszenie, po czym odwraca na plecy i zaczyna ciągnąć po bruku. To jakiś własowiec postanowił odciągnąć go na bok, by tam zdjąć „trupowi” buty. Ku jego przerażeniu „trup” nagle ożył. Zerwał się na równe nogi i wskoczył przez okno do najbliższej piwnicy.
– On żywiot! – wrzasnął własowiec i wpakował w okno pół magazynka amunicji. Antoni był już jednak poza zasięgiem pocisków.
Jedna piwnica, potem druga, jakiś ciemny korytarz, klatka schodowa. Biegiem na piętro! Otwarte drzwi jakiegoś mieszkania! Antoni wpadł do środka i wszedł do kuchni. Obmył twarz wodą z kranu , po czym rozejrzał się po lokalu. W pokoju jadalnym znalazł obrus, który podarł na pasy i zrobił prowizoryczny opatrunek na szyję.
Na ulicy słychać było wrzaski własowców i niemieckie komendy. Antoni postanowił więc przedostać się do piwnic szybem windy. Chwycił rękoma linę i powoli zaczął się opuszczać. Nagle zauważył rozbłysk zapalanej zapałki. To jakiś Niemiec lub własowiec wszedł do szybu windy na poziomie parteru, by załatwić potrzebę fizjologiczną. Antoni bezszelestnie zatrzymał się na linie i oparł stopy na dwóch poprzecznych belkach. Wstrzymał oddech i znieruchomiał dosłownie kilkadziesiąt centymetrów nad Niemcem. Kiedy ten skończył sikać, przydepnął niedopałek i wyszedł z budynku. Antoni postanowił wdrapać się wyżej, na sam dach domu. Stamtąd obserwował panoramę płonącej stolicy.
Ze wszystkich stron dochodziły odgłosy wystrzałów, słychać było niemieckie komendy, jęki rannych i chrzęst gąsienic czołgów. W nocy widok był jeszcze bardziej upiorny. Setki pożarów utworzyły nad miastem olbrzymią łunę. Było jasno jak za dnia.
4 sierpnia rano Antoni zszedł z dachu i ukrył się w jednym z mieszkań. Z porozrywanych rur lała się woda, więc szybko obmył twarz i wyjrzał na podwórze.
Na podwórzu, pod ścianą siedziało dwóch mężczyzn i najspokojniej w świecie jadło kiełbasę z chlebem. Antoni zszedł do nich. Na jego widok poderwali się na równe nogi. Dopiero teraz, widząc ich reakcję zdał sobie sprawę z tego, jak wygląda. Był ubrany w postrzępione łachmany, osmolony sadzą, z wielką plamą krwi zaschłej na koszuli.
Jego nowymi towarzyszami niedoli byli czterdziestoletni Zdzisław Michalik oraz dwudziestoletni Władysław Tymiński. Podobnie jak on, obydwaj cudem ocaleli z innych egzekucji.
Antoni powiedział im, że mieszkania na górnych piętrach budynku nadają się do ukrycia.
We trójkę udali się na górę, by znaleźć schronienie, przeszukując po drodze splądrowane mieszkania. Udało im się w ten sposób zdobyć trochę jedzenia. Dotarli na strych, gdzie postanowili się zamelinować. Wyznaczyli sobie dyżury na klatce schodowej, by w razie wtargnięcia Niemców móc się natychmiast ewakuować.
Po dwóch lub trzech dniach Antoni pełniący akurat dyżur spostrzegł jakiegoś człowieka. Był to Jan Łatwiński lat około pięćdziesięciu, który podobnie jak on ocalał z egzekucji przy ulicy Litewskiej. Przekonany, że stracił całą rodzinę postanowił popełnić samobójstwo przez powieszenie. Nie mógł znaleźć odpowiedniego sznura, więc postanowił wejść na dach najwyższego budynku w okolicy i rzucić się na bruk. Po drodze spotkał Antoniego i dwóch innych ocalonych. Zmienił zdanie i postanowił dołączyć do nich. Teraz już we czwórkę prowadzili walkę o przetrwanie.
Jedną z najważniejszych rzeczy stało się ustalenie pewnych reguł, których musieli bezwzględnie przestrzegać, by przeżyć. Postanowiono więc, że:
– Należy zachować absolutną ciszę. Żadnych głośnych rozmów, kaszlu, kichania itp. Rozmowy można toczyć tylko i wyłącznie szeptem.
– Nie wolno szwendać się bez celu. Na dyżury przy klatce schodowej udawano się ustaloną trasą unikając jakiegokolwiek hałasu.
– Ustalono strefy, których bezwzględnie należało unikać. W pobliżu Niemcy urządzili posterunek obserwacyjny, z którego doskonale widzieli ich budynek.
– Osoby niepełniące dyżuru zobowiązane były zadbać o przygotowanie jedzenia.
– Gdyby któryś z nich został złapany miał nie ujawniać miejsca ukrycia pozostałych.
– Jeśli któryś z nich zostałby ciężko ranny lub chory pozostali mieli obowiązek skrócić jego cierpienia przez dobicie go, zanim jękami lub krzykiem zdradzi kryjówkę.
Ostatni punkt „regulaminu” omal nie został wyegzekwowany w stosunku do Antoniego. Rana na szyi zagoiła się bez problemu, ale uciekając z płonących piwnic doznał wielu oparzeń, które nie chciały się goić. Dzięki opiece współtowarzyszy przezwyciężył kryzys i wrócił do zdrowia.
Najważniejszym zadaniem całej czwórki było zdobycie jedzenia. Wody mieli pod dostatkiem – lała się cały czas z porozbijanych pociskami rur. Jedzenia jednak z każdym dniem ubywało. Któregoś dnia podczas intensywnej kanonady artyleryjskiej udało im się włamać do jednego z mieszkań, którego drzwi były zamknięte na głucho. W środku znaleźli prawdziwe El Dorado – spore zapasy mięsa, konserw, chleba i alkoholu. To pozwoliło im przetrwać najgorszy okres walk.
Byli jakby na wyspie. Po ulicach wokół ich kryjówki bez przerwy chodzili Niemcy i własowcy. Po drugiej stronie ulicy  Marszałkowskiej mieścił się niemiecki posterunek, także o opuszczeniu budynku nawet nocą nie było mowy.
Powstał problem przyrządzania zdobytego jedzenia. Zapas nafty używanej w prowizorycznej kuchence szybko się wyczerpał, a próba rozpalenia ogniska skończyłaby się ściągnięciem na kark Niemców.
Podczas jednego z wypadów znaleźli mały piecyk kuchenny i postanowili palić w nim cienkimi skrawkami drewna pochodzącymi z zestruganych mebli i futryn. Wkrótce wszyscy stali się ekspertami od bezdymnego gotowania.
Oprócz walki o fizyczne przetrwanie starali się dbać także o stronę duchową. Czytali książki przyniesione ze spenetrowanych mieszkań, a przed snem każdy z nich musiał opowiedzieć jakąś historię, prawdziwą lub zmyśloną.
W szczytowym okresie walk na przełomie sierpnia i września Antoni wraz z kolegami obserwowali bezsilnie jak Niemcy bombardują stanowiska powstańcze. Była wtedy piękna pogoda, więc ryk „trąb jerychońskich” zainstalowanych na nurkujących Stukasach rozlegał się co chwilę. Niemcy wiedzieli doskonale, że powstańcy nie dysponują bronią przeciwlotniczą, więc zniżali lot tak, że można było zobaczyć twarze pilotów. Startowali z Okęcia, nadlatywali nad Śródmieście, zrzucali swój śmiercionośny ładunek, wracali na lotnisko, uzupełniali amunicję, po czym znowu startowali…
W ciągu 63 dni Powstania Polakom udało się zestrzelić tylko jedną niemiecką maszynę.
18 września 1944 roku całą czwórkę obudził huk silników samolotów nadlatujących z zachodu. Ostrożnie wypełznęli ze swojej kryjówki i spojrzeli w niebo. Ich serca zalała radość. Był to nalot 107 bombowców B-17 „Latająca Forteca” z 3. Dywizji 8. Armii Powietrznej USA.
Mieszkańcy Warszawy powstańcy i cywile wylegli na ulice. Widok takiej ilości bombowców wywołał nieopisany entuzjazm. Wszyscy byli przekonani, że to desant komandosów z Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego.
Notabene – w Powstaniu walczył syn generała, porucznik Stanisław Janusz Sosabowski ps.”Stasinek”, który wskutek odniesionych ran utracił wzrok.
Niemcy otworzyli huraganowy, ale całkowicie nieskuteczny ogień z broni przeciwlotniczej. Bombowce leciały zbyt wysoko, by mogły ich dosięgnąć pociski.
Na niebie wykwitły setki różnokolorowych spadochronów. Warszawiacy szybko zorientowali się, że to nie desant komandosów, lecz zrzut zaopatrzenia. Niestety, większość upadła na tereny zajęte przez Niemców. Z 1284 zasobników powstańcy przejęli zaledwie 228.
Gdyby taki zrzut odbył się w pierwszych dniach Powstania wówczas żołnierzom AK udałoby się nie tylko zdobyć stolicę, ale i ją utrzymać.
Antoni i jego koledzy przeżywali zrzut z mieszanymi uczuciami. Co będzie, jeśli wiatr zniesie jeden z zasobników na dach ich budynku? Niemcy natychmiast wyślą ekipę w celu jego przechwycenia, a wtedy ich kryjówka zostanie odkryta. Jeden z zasobników rzeczywiście upadł niedaleko ich budynku. Na szczęście nie na tyle blisko, by Niemcy ich spostrzegli.
Ich kryjówka znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie niemieckich posterunków. Miało to swoje dobre i złe strony. Dobre, ponieważ Niemcy nie przeszukiwali najbliższych budynków wychodząc z założenia, że nikt nie byłby na tyle głupi, by się w nich ukrywać (a przecież pod latarnią bywa najciemniej…) i złe, ponieważ radziecka artyleria ostrzeliwująca niemieckie pozycje czasem trafiała w budynek, w którym ukrywali się nasi bohaterowie.
Na początku października walki ustały. Powstanie zakończyło się gigantyczną klęską, a Niemcy wygnali z Warszawy całą ludność. Teraz do akcji przystąpiły oddziały niszczycielskie – Technische Nothilfe, które zgodnie z rozkazem Hitlera miały zrównać z ziemią miasto, które ośmieliło mu się przeciwstawić.
Warszawę niszczono w sposób systematyczny. Po opróżnieniu budynków ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość do akcji przystępowali członkowie Brandkommando, którzy podpalali kolejne budynki, jeden po drugim. Po kilku dniach sprawdzano wypalony kwartał i w razie potrzeby wzniecano pożar ponownie. W ślad za Brandkommando podążało Sprengkommando, które wysadzało w powietrze wybrane budynki.
Pewnego dnia Antoniego i jego kolegów obudziły odgłosy trąbki, po których nastąpiła olbrzymie eksplozja. Parę godzin później ta sekwencja powtórzyła się.
Niemcy do wyburzania budynków wyznaczyli zespoły złożone z czterech lub pięciu saperów, Ci najpierw wykuwali w murach wnęki, zakładali w nich ładunki wybuchowe, po czym trąbieniem ostrzegali niemieckie patrole przed mającym nastąpić wybuchem.
Po kilku dniach Niemcy przystąpili do wysadzania kamienicy, w której ukrywało się czterech Polaków. Odgłosy kucia brzmiały w ich uszach jakby ktoś wbijał ogromne gwoździe w ich wspólną trumnę. Odbyła się krótka narada. Co robić? Wyjść na ulicę i poddać się Niemcom? Nie! To samobójstwo! Lepsza śmierć pod gruzami!
Pożegnali się ze sobą i ustawili jak najdalej jeden od drugiego, stając we framugach drzwi. Szybko ustalili co zrobią, jeśli któremuś uda się przeżyć:
– Ten, który przeżyje powiadomi rodziny pozostałych.
– Jeśli ktoś zostanie ciężko ranny pozostali mają obowiązek go dobić.
– Zwłoki należy wyrzucić na sąsiednie podwórko, jak najdalej od kryjówki.
Po tych ustaleniach przeżegnali się i czekali na śmierć. Na ulicy rozległ się głos trąbki i kilkanaście sekund po nim nastąpił wybuch.
Budynek zadrżał w posadach, ale wytrzymał. Pokryci kurzem i pyłem uciekinierzy z trudem powstrzymali się od okrzyków radości.
To było jednak tylko preludium do tego, co miało nastąpić. Niemcy nie zamierzali  łatwo odpuścić. Po kilku dniach nasi uciekinierzy przekonali się, że Niemcy planują powtórną próbę wysadzenia budynku w powietrze.
Tym razem stanęli wszyscy razem, trzymając się za ręce, w miejscu najbardziej oddalonym od podłożonych ładunków.
Po chwili ogłuszyła ich olbrzymia eksplozja. Kiedy otrzepali się z kurzu każdy z nich w myślach pobłogosławił budowniczych domu. Budynek przetrzymał kolejną próbę unicestwienia.
Zniszczony został dach i zapadła się klatka schodowa, ale z punktu widzenia Antoniego i jego kolegów był to korzystny obrót sprawy. Znajdowali się na górnych piętrach budynku, do których dostęp był praktycznie niemożliwy.
Nastał listopad 1944 roku. Dni były coraz chłodniejsze i deszczowe, co zmusiło Antoniego i jego kolegów do przeniesienia się na niższe piętra budynku – dach był w strzępach, więc do ich dotychczasowej kryjówki lała się woda.
Gotowanie jedzenia stało się bardzo ryzykowne. W tym czasie zrujnowana Warszawa już nie płonęła, więc dym wydostający się z jednego okna niechybnie ściągnąłby Niemców.
Pierwszy postanowił opuścić kryjówkę Łatwiński. Wyposażony w prowiant i papierosy wyszedł z budynku i dołączył do grupy cywilów wyprowadzanych przez Niemców z Warszawy.
Udało mu się. Przeżył wojnę i odnalazł żonę, która również przeżyła Powstanie.
Pozostała trójka biła się z myślami. Co jeśli Łatwiński wpadł w ręce Niemców i zdradził ich kryjówkę? Postanowili natychmiast opuścić budynek, który był ich schronieniem od czterech miesięcy. Ubrali się we wszystko co mieli, zgromadzili posiadane zapasy żywności, obmyli twarze resztką wody, owinęli stopy szmatami, by stłumić odgłos kroków i ostrożnie wyszli na ulicę.
Mieli wrażenie jakby znaleźli się na innej planecie. Po kilku miesiącach spędzonych we wnętrzu wypalonego budynku szli ulicami miasta zamordowanego miasta nie wierząc własnym oczom.
Mijali kikuty wypalonych kamienic, sterty gruzów, wraki pojazdów. Wszędzie unosił się smród gnijących trupów.
Z Warszawy dotarli do wsi Gorzkiewki, stamtąd do podwarszawskich Włoch i dalej do wsi Koconia koło Przedborza. Po wyzwoleniu Warszawy 17 stycznia 1945 roku Antoni Czarkowski wrócił do stolicy.
Ludzi ukrywających się w zrujnowanej Warszawie od końca Powstania do stycznia 1945 roku nazywa się Robinsonami Warszawskimi. Ocenia się, że było ich od 400 do 1000. Najczęściej ukrywali się w przemyślnie skonstruowanych schronach wśród ruin lub na strychach budynków, jak Antoni Czarkowski i jego trójka przyjaciół. Najczęściej byli to ludzie cudem ocaleni z egzekucji lub powstańcy, którzy nie dowierzali zapewnieniom Niemców o traktowaniu jeńców zgodnie z międzynarodowymi konwencjami. Byli wśród nich także Żydzi oraz starcy i ranni nie mający sił do dalszej ucieczki.
Najsłynniejszym Robinsonem był Władysław Szpilman, którego postać uwiecznił Roman Polański w filmie „Pianista”.
Po wojnie Antoni Czarkowski wrócił do Poznania i ożenił się ze swoją koleżanką z piaskownicy – Ewą (są razem już prawie 80 lat!). Wspólnie doczekali się dwojga dzieci – Małgorzaty i  Tomasza. Antoni ukończył Technikum Budowlane, odbył służbę wojskową, po czym przez długie lata pracował w Hydrobudowie 9  oraz Wielkopolskim Ogrodzie Zoologicznym.
Antoni Czarkowski mieszka do dzisiaj w Poznaniu. Jest jednym z ostatnich żyjących Warszawskich Robinsonów.

1 sierpnia 2011 roku, godzina 17:00. Antoni Czarkowski na balkonie swojego mieszkania na poznańskich Ratajach słucha syren upamiętniających 67. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.

Bardzo dziękuję Pani Małgorzacie Czarkowskiej oraz Panu Redaktorowi Grzegorzowi Okońskiemu za udostępnienie materiałów!

Źródło:

Grzegorz Okoński, Przeżyłem swoją egzekucję, Gazeta Poznańska, 28.07.2006
Antoni Czarkowski, O ukrywaniu się w ruinach wypalonej kamienicy przy Marszałkowskiej róg Oleandrów, EXODUS WARSZAWY – Ludzie i miasto po Powstaniu 1944 Pamiętniki i relacje – tom 2, Archiwum Państwowe m.st. Warszawy, Instytut PAN, Muzeum Historyczne m.st. Warszawy