Maciej Kamuda "Człowiek to nie maszyna".
Chociaż Wydawnictwo Vesper już od przeszło czterech lat współpracuje z Maciejem Kamudą – jednym z najbardziej cenionych i rozpoznawalnych ilustratorów młodego pokolenia – w sposób ścisły i z niemałymi sukcesami, to wraz z marcem 2021 roku nasza wspólna działalność wkracza na nowy poziom. Co to oznacza dla fanów Macieja i naszego wydawnictwa? Wyjaśnienie znajdą Państwo w poniższym wywiadzie. Zapraszamy!
Jakub Kozłowski: Zacznijmy od historii. Talent to jedna sprawa, ale odkrycie go i rozwijanie to sprawa zupełnie inna. Kiedy odkryłeś u siebie zdolności artystyczne i w jaki sposób?
Maciej Kamuda: Nie wiem czy można tak łatwo określić ten konkretny moment w życiu. To nie było żadne objawienie, nie olśniło mnie nagle z dnia na dzień, nie ujrzałem w grzybie na suficie Jezuska wskazującego mi drogę. To ewoluowało we mnie. Do rysunku ciągnęło mnie od najmłodszych lat, wydaje mi się, że po prostu wraz z bardziej dojrzałym wiekiem zacząłem rozumieć to jako moją naturalną drogę. Ale czy to było odkrycie? Nie, ja to po prostu robiłem, każdego dnia, zacząłem od etapu bazgrolenia kółek na kartce, aż w pewnym momencie te kółka zaczęły nabierać coraz bardziej konkretnych kształtów i znaczeń. Jarało mnie to i zwyczajnie chciałem być coraz lepszy, pracując samodzielnie. Jeśli postać ludzka sprawiała mi problemy, to męczyłem ją, aż przestała sprawiać jakiekolwiek. To chyba bardziej moi rodzice wykazali się taką spostrzegawczością, ja się nad tym nie zastanawiałem, po prostu się tym bawiłem. To moi rodzice wyłapali, że jestem niezły w te bazgroły i może warto coś z tym zrobić, więc gdzieś tam na etapie szkoły podstawowej zaczęli mnie zapisywać na różne kółka artystyczne, gdzie mogłem się rozwijać. Wszystko potem było tego naturalną konsekwencją.
JK: Czy ASP pomogła? Często bywa tak, że profesjonalizacja podejścia do czegoś, co wcześniej stanowiło hobby zabija pasję. Miałeś możliwość rozwijania się w wybranym przez siebie kierunku czy jednak ASP bywało ograniczające? I dodatkowe pytanie: jak wyglądał nabór na uczelnię? Czy musiałeś przedstawić któreś ze swoich dzieł?
MK: Zacznę inaczej, bo tu trzeba pewne rzeczy rozróżnić i oddzielić. Po pierwsze, tu nie doszło do żadnej śmierci pasji, bo robię to co kocham, a przy tym mogę z tego żyć. No to jest taka sytuacja win win, nie? Owszem, czasami jest ciężko, niekiedy mam tego serdecznie dość, ale nie zamieniłbym tego za nic w świecie na cokolwiek innego. Ale – trzeba zaznaczyć, że w pewnym momencie musiałem nauczyć się rozdzielać część profesjonalną od części hobbystycznej. Umówmy się, gdybym miał to robić tylko z pasji, to nie przyjmowałbym żadnych zleceń, bo po cholerę mam się tłuc z cudzymi projektami, jak najwięcej przyjemności i artystycznych wyzwań dają mi moje własne, autorskie pomysły? Więc tak, to jest także praca i nie oszukujmy się, tu też chodzi o pieniądze. Nie cierpię tego pieprzenia, że jesteśmy wielkimi artystami i robimy to dla jakichś wyższych celów. W dupie mam zbawianie świata i udawanie, że to co robię jest czymś więcej, niż po prostu wykonywaniem zleconej pracy. Historia sztuki pokazuje, że większość artystów próbowała zarabiać na swojej twórczości i najczęściej musieli posiłkować się wykonywaniem zleceń. Tak to działa. I wiesz co? Nie ma w tym absolutnie niczego złego. Ja mam jednak ten komfort, że dziś już jestem na pozycji, że mogę wybierać zlecenia, jakie chcę robić. To pozwala mi dobierać takie projekty, które mi leżą, w których się dobrze czuję, które po prostu z przyjemnością zrobię. Unikam zleceń, które kompletnie nie znajdują się w obrębie mojej estetyki, których zupełnie nie czuję. Mogę dzisiaj być marudny i wybredny, ale zapracowałem sobie na to.Pamiętajmy też, że np. okładki książek mają się ludziom przede wszystkim podobać, to musi trafić do szerokiej rzeszy odbiorców, więc praca komercyjna różni się od takiej, jaką wykonuję prywatnie. Wszystko rządzi się swoimi prawami i musielibyśmy teraz chyba zrobić dziesięć takich wywiadów, żeby to w pełni omówić. W moim przypadku profesjonalizacja niczego nie zabiła – przede wszystkim cieszę się, że mogę pracować nad projektami, które naprawdę mnie jarają, a poza tym, kiedy już kończę zlecenia, to biorę się za swoje autorskie rzeczy, które wciąż wykonuję z takim samym zapałem i ogniem, jak kiedyś. Jedyne czego żałuję, to brak czasu na własne projekty, mam go zdecydowanie za mało i pracuję ciągle nad tym, by wygospodarować go więcej. Mam tyle pomysłów, pewnie życia mi nie starczy, żeby je zrealizować. Z drugiej strony dorosłe życie i tak nie pozwala na więcej – gdybym nie ilustrował profesjonalnie, to przecież musiałbym w jakiś inny sposób zarabiać, więc tak czy inaczej swoje projekty realizowałbym zawsze „po godzinach”.
Czy ASP pomogła? I tak i nie. Ludzie przypisują ASP zbyt dużą wagę wychodząc z założenia, że to właśnie tam wszystkiego się nauczyłem i to mnie ustawiło. Jestem wdzięczny kilku profesorom, którzy faktycznie, realnie mnie czegoś nauczyli, przekazali cenną wiedzę, otworzyli oczy na wiele spraw. A jednocześnie mogę spokojnie pokazać środkowy palec wielu osobom, które potrafiły tylko podcinać skrzydła, nie mówiąc już o tym, że zazwyczaj studentów mieli po prostu głęboko gdzieś. Jak wyglądało malarstwo na ASP? Wchodzisz na salę, rozstawiasz się ze sztalugami, malujesz ileś tam godzin, a w tym czasie pan profesor bądź jego asystent wpadną ze 2 razy zrobić „rundkę”, rzucić każdemu po dwa zdania w stylu „tu przemaluj, tu domaluj, tu proporcje popraw” i tyle, do widzenia. Potem na przeglądzie semestralnym kogoś zbesztają, kogoś pochwalą, wystawią oceny i fajnie jest, można iść na fajkę. Niewielu profesorów poświęcało studentom więcej czasu, rozmawiało z nimi, tłumaczyło. Tego nie było. Na palcach jednej ręki policzę tych, którzy naprawdę ze mną rozmawiali, angażowali się, przekazywali cenne wskazówki i wiedzę, nie traktowali mnie jak jakiś pieprzony punkt do odhaczenia w harmonogramie. Jak sam nad sobą nie pracowałeś, to nie miałeś co liczyć, że ktokolwiek tam ci pomoże.
ASP nie daje możliwości rozwijania się we własnym kierunku. Przynajmniej kiedy ja studiowałem podejście było takie, tu zacytuję jednego z profesorów: „na studiach musisz robić to, co każemy i czego oczekujemy, a po studiach będziesz sobie robił swoje”. I mi to powiedziano w momencie kiedy przygotowywałem się do egzaminu na ASP. Nie wiem czy dalej to tak wygląda, ASP kończyłem w 2011 roku, sporo się mogło zmienić. Jeśli tak, to mam nadzieję, że na lepsze.
Nabór wyglądał tak, że były 3 etapy. Najpierw tzw. „teczka” i tam pokazujesz swoje prace. Nie możesz jednak pokazywać swoich własnych autorskich wizji, ich to nie obchodzi. Trzeba pokazać prace przygotowane specjalnie pod uczelnię, a więc musisz mieć dużo rysunków i obrazów na większych formatach, tematycznie zaś powinieneś skupić się głównie na aktach (czy rysunkach postaci w ogóle), martwych naturach oraz pracach pod konkretny profil/wydział, na jaki zdajesz. Ja więc dodatkowo musiałem pokazywać linoryty, miedzioryty i fotografie. Głównym punktem jednak są rysunki postaci i martwe natury, na tej podstawie oceniane są twoje umiejętności z zakresu rysunku i malarstwa, rozumienie proporcji, perspektywy, światłocienia, różnicowania kreski czy plamy, znajomość anatomii itp. Potem lub równocześnie jest egzamin teoretyczny, a ostatnim etapem jest jakieś zadanie praktyczne. Wersja skrócona tego procesu jest na studiach niestacjonarnych, bo tam masz teczkę połączoną z egzaminem teoretycznym, gdzie jesteś odpytywany z szerokiego zakresu historii sztuki i sztuki jako takiej, natomiast pomija się ten trzeci etap praktyczny. Tak to przynajmniej wyglądało w 2006 roku.
JK: Czym jest dla Ciebie profesjonalizm? Czy można o czymś takim w ogóle mówić?
MK: Pewnie, że można. W końcu pracujesz dla klienta, ciąży na tobie odpowiedzialność, wykonujesz coś dla kogoś, a tutaj trzeba zachować jak najbardziej profesjonalny poziom. Wiesz, pomijam takie kwestie jak posiadanie odpowiedniego warsztatu technicznego – chcesz ilustrować, naucz się rysować. To wydaje się oczywiste, ale uwierz mi, bardzo dużo osób bierze się za poważną robotę nie mając opanowanych najważniejszych podstaw rysunku. Ale profesjonalizm to coś więcej – to organizacja własnej pracy, umiejętność rozmawiania z klientem, to także kwestie totalnie techniczne, jak np. prawidłowy format pliku, w jakim oddajemy projekt, umiejętność przygotowania go we właściwy sposób. Nie powiem ile razy już przychodzono do mnie z projektami zrobionymi przez innych grafików i mówiono „Maciek, weź to jakoś uratuj”. Ale czasami nie da się uratować, nie wszystko da się poprawić. Jeśli ktoś źle zeskanuje rysunek albo dostarczy zły plik, który np. nie będzie się nadawał do druku ze względu na jego format i jakość, to żadne czary nie pomogą. To się dzieje nagminnie. Ilustratorzy zapominają, że prawidłowe przygotowanie techniczne projektu jest także częścią ich pracy. Trzeba znać realia, w jakich się pracuje, bo jeśli np. projekt ma iść do druku na koszulce albo książce, a my go dostarczamy klientowi w pliku JPG w 72 dpi, to jest to podejście zupełnie niepoważne. Tak samo z zawalaniem terminów – ja rozumiem, że nie zawsze da się wyrobić, że czasami trzeba ten deadline przedłużyć, ale to należy w miarę możliwości przewidzieć i omówić z klientem. Tymczasem często jest tak, że gość bierze zlecenie, ustala termin, a potem cisza i trzeba go szukać, bo mu się zapomniało. Znam takie przypadki, z palca sobie tego nie wyssałem. To jest taka praca, w której sam musisz siebie trzymać za mordę, bo nikt inny za ciebie tego nie zrobi. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to nie powinien się tym zajmować. Żyjemy niestety w takich czasach wszechobecnej amatorki, ludzie się wyluzowali i do wszystkiego podchodzą bezstresowo, każdemu się wydaje, że wszystko może i w ogóle jest fajnie. Zasada jest prosta – jeśli coś robimy, to róbmy to porządnie, oto cały klucz do profesjonalizmu.
JK: Początki, pierwsze zlecenia. Jak je zdobyłeś? Sam zgłaszałeś się do potencjalnych zainteresowanych czy to oni odnaleźli Ciebie? W którym momencie mogłeś powiedzieć, że teraz zarabiasz na życie rysowaniem?
MK: Pierwsze zlecenie w ogóle, które mogę określić mianem „profesjonalnego”, dostałem już na drugim roku studiów. Profesor, który przygotowywał mnie do egzaminu na ASP miał znajomego wydawcę z Wrocławia, który pracował nad pewną publikacją dotyczącą ikon kina. Poszukiwał ilustratorów młodych, zdolnych, o różnych stylach. Profesor więc zbierał grupę studentów, którzy podjęliby się tego zadania. Nie miałem zajęć z tym profesorem, on prowadził studentów malarstwa, a ja byłem na grafice, ale złapał mnie któregoś dnia na korytarzu i zapytał, czy nie zechciałbym się tego podjąć. Bez wahania się zgodziłem, a już następnego dnia omawiałem wstępne warunki z wydawcą. Robiłem wtedy 12 ilustracji, każda dotyczyła jakiejś ikony kina, mi przypisano oczywiście rozdział o horrorze. Rysowałem więc Obcego, Draculę, laleczkę Chucky, potwora Frankensteina itd. Zarobiłem wtedy naprawdę solidną kasę, jeszcze długi czas później nie mogłem doczekać się kolejnego tak dobrze płatnego zlecenia. Ale to był mój początek, więc jak widzisz zaczynałem od książek, a nie od muzyki, chociaż to w tej drugiej branży później zacząłem wyrabiać sobie nazwisko.
Na studiach bywało różnie, czasami szukałem zleceń, czasami same do mnie wpadały, ale tego było mało, w dodatku niewiele się na nich zarabiało. Potem gdzieś w 2010 roku zacząłem próbować bawić się w firmę odzieżową i chociaż z samej „firmy” nic nigdy nie wyszło wielkiego, to zacząłem dzięki temu nawiązywać różne znajomości i powoli budować sieć kontaktów. Jako firma próbowaliśmy nawiązywać współpracę z rockowymi, hardcore’owymi i metalowymi zespołami z undergroundu, a także z klubami sportowymi, głównie były to sporty walki, bo ten temat jest mi bardzo bliski i po prostu najlepiej się w nim odnajduję. Za cienki w uszach byłem, żeby cokolwiek wybitnego z tego stworzyć, ale pozwoliło mi to wejść w temat współpracy z zespołami, sportem, a także firmami odzieżowymi. To był jakiś start i z perspektywy czasu traktuję to jako niezłą lekcję rzeczywistości, ale i istotny etap mojego wkraczania w świat grafiki i ilustracji na poważnie.
Po studiach zacząłem coraz więcej pracować na zlecenia. To wciąż było mało, malutko wręcz i więcej wydawałem, niż zarabiałem, ale byłem uparty i brnąłem w to akceptując jednocześnie fakt, że będę musiał się męczyć, trochę biedować i dużo denerwować. To był jeszcze czas, że nie mogłem sobie pozwalać na marudzenie, więc przyjmowałem wszystko, co dawało mi chleb. Często słyszałem pytania „a po co to przyjąłeś? Po co ci to?” itp., ale gdybym wtedy nie przyjmował tych zleceń, to pewnie dzisiaj byśmy w ogóle nie rozmawiali. Ludzie tego nie rozumieją, bo nie wiedzą, jak trudne to może być życie. Wydaje im się, że siedzisz i sobie rysujesz co ci się podoba i z miejsca dostajesz dobre zlecenia. To tak nie działa, nie w większości przypadków. Z reguły trzeba się przez lata namęczyć, napracować, nadenerwować, by zapracować na lepszą i bardziej stabilną pozycję. To oznacza wiele wyrzeczeń i poświęceń. Są oczywiście wyjątki, którym się udało osiągnąć względny sukces szybciej, bo byli w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, poznali odpowiednich ludzi, zakręcili się tam, gdzie trzeba i udało im się pominąć cały ten etap dłubaniny, pracowania w totalnym undergroundzie i wdrapywania się szczebelek po szczebelku na drabinie kariery. Niektórzy nawet stali się w ten sposób gwiazdami, ale to też sprawiło, że ego im wybiło ponad skalę. A prawdę mówiąc to gwiazdorstwo nie zawsze idzie w parze z adekwatnymi umiejętnościami. Często widzę ilustratorów o statusie „gwiazd”, a ich umiejętności są na bardzo amatorskim poziomie i np. wykładają się na rysunku postaci. Ja nie twierdzę, że jestem mistrzem świata, bo ciągle się rozwijam i pracuję nad sobą, ale przynajmniej nie udaję, że osiągnąłem już absolut i jestem najlepszy na świecie. Dlatego moim zdaniem jednak dużo lepiej jest dostać kilka razy solidnie po dupie, niż od razu wejść na szczyt, bo przynajmniej nie staniesz się burakiem o przerośniętym ego.
Nie wskażę momentu, w którym zacząłem zarabiać rysowaniem, tak na poważnie. Po prostu po iluś tam latach pracy zaczęło wpadać tych zleceń coraz więcej, miałem też szerszą siatkę klientów, pracowałem też w różnych branżach. Poza muzyką robiłem także odzieżówkę, książki, kiedyś nawet realizowałem dość duże projekty na oklejki luksusowych samochodów. Wszędzie tam, gdzie mój styl i umiejętności mogły być dobrze wykorzystane, tam pracowałem. W pewnym momencie po prostu zacząłem zarabiać tak, że mogłem spać spokojnie.
JK: Muzyka ekstremalna jest dziedziną, w której realizujesz się od dawna. Projektujesz okładki, jesteś muzycznym fascynatem. Zastanawiam się jednak, czy nie czułeś się ograniczany przez stylistykę, dość jasno określoną, albumów death i Black metalowych?
MK: Nie, bo ja uwielbiam tę estetykę. Jeśli się to w pełni czuje, to można z tego czerpać i poruszać się po tym z ogromną przyjemnością i swobodą. Poza tym w dzisiejszych czasach oba te gatunki zaczynają wyłamywać się z utartych schematów, nawet w undergroundzie, a w nim czuję się najlepiej, da się to zauważyć. Ale i taka oklepana stylistyka, typowa dla tych gatunków, ma swój urok.
JK: Łatwo przychodzi ci przejście od stylu jaki demonstrujesz np. na okładkach Kingdom, Warfist czy Hereza do prac stonerrockowych, jak Spaceslug czy Weedpecker? Albo okładka do „W bocznej ulicy” w porównaniu do „Sprzedaliśmy duszę” Grady’ego Hendrixa. Kwestia przestawienia włącznika w głowie na inny tryb?
MK: Nie pierwszy raz słyszę to pytanie, ale rozumiem skąd ono się bierze. Dla osoby z „zewnątrz” może to być niezwykłe, by jeszcze tego samego dnia rano rysować jakieś bluźnierstwa, a wieczorem secesyjną babeczkę w kwiatach. Odpowiedź brzmi: łatwo. Łatwo, bo ja czuję estetykę, w której pracuję. Jeśli coś by mi nie pasowało, nie potrafiłbym się w czymś odnaleźć, to bym tego po prostu nie robił. Interesując się sztuką, wraz z całą jej różnorodnością, w każdym stylu mogę odnaleźć coś dla siebie. Mam otwartą głowę, nie potrafiłbym się zamknąć na jeden styl czy technikę, bo bym umarł z nudów. Potrzebuję tego zróżnicowania. Szanuję i doceniam artystów, którzy trzymają się jednego, wyrobionego stylu i nie wychodzą poza jego granice, ale to nie dla mnie. Myślę, że to też jest po części wynikiem moich upodobań muzycznych – muzyka ekstremalna to oczywiście znaczna większość tego, co słucham, ale na moich regałach znajdziesz sporo skrajności. Z jednej strony będziesz miał Mayhem, z drugiej Electric Wizard. Na jednej półce znajdziesz Revenge, a na drugiej Slint. Znajdziesz też rzeczy typu Impiety, Nasum, Dead Congregation, Incantation, gdzieś obok Fu Manchu, Clutch, Kyuss, Black Sabbath, Pentagram, ale też płyty np. Fiony Apple, PJ Harvey, Portishead, Nicole Saboune. Jest black metal, jest death metal, jest też stoner, grunge, ale i rzeczy z totalnie przeciwnego bieguna muzycznego. Jest psychodeliczny rock, jest ambient, hardcore punk, nawet rap znajdziesz. Nie wiem, nie ma żadnego włącznika, po prostu przychodzi mi to naturalnie i czuję się w tym dobrze. Wiesz, taka elastyczność pozwala mi na pewno szerzej działać zawodowo ale i zwyczajnie zajebiście dobrze bawić się swoją robotą. Jest to też większy wachlarz języków, jakimi mogę przekazywać swoje myśli.
JK: Wizja artystyczna a wymogi zespołów czy wydawców to kwestia niezwykle ciekawa, dlatego chciałbym cię zapytać jak wielkie pokłady irytacji wywołują u Ciebie kontakty na linii artysta- zleceniodawca? Bo wywoływać muszą – jest to chyba nieodłączny element pracy, prawda?
MK: No, bywa ciekawie (śmiech). Ja się łatwo wnerwiam, w ogóle wszystko mnie wnerwia (śmiech), więc możesz sobie wyobrazić jak to wygląda, kiedy czytam szczegóły zlecenia, a tam jest tak nawymyślane, że klient w ramach jednej okładki chce chyba zrobić ich czterdzieści. Wizja artystyczna to jest pierwsza blokada, jeśli tu nie zagra, to dalej nie ma co robić. Ja nie lubię gotowych pomysłów, bo nie jestem robotem, który ma bezmyślnie coś narysować i tyle. Mam swój styl, swoje wizje, mam coś do powiedzenia, mam też mózg, którego lubię używać i doświadczenie, które pozwala mi przewidzieć, czy jakiś pomysł się nada czy nie. Lubię, kiedy klient daje mi wolną rękę, zaufa mi i pozwoli pracować. Wtedy rozmawiamy, omawiamy jakiś kierunek, a ja już interpretuje temat po swojemu i działam. Kiedy ktoś przychodzi z gotowym pomysłem, to zazwyczaj odmawiam takiego zlecenia. Warto zaznaczyć, że najczęściej te gotowe pomysły klientów są po prostu okropne. O ile klient jest taki, że da się do niego przemówić, wyjaśnić mu i wpłynąć na zmianę koncepcji, to wszystko w porządku, ale jeśli trafi mi się ktoś wybitnie uparty, przekonany o zajebistości swojego pomysłu, to ja się z zabawy wypisuję. Szkoda mi na to czasu i nerwów, przecież ja też chcę się podpisać pod swoją pracą. Ale tak, zdarzają się zgrzyty, sam doskonale wiesz, nawet z Vesper mieliśmy takie historie. To czego nienawidzę, to właśnie takie przekonanie u klienta, że wpadł na najlepszy pomysł świata i w żaden sposób nie idzie mu wyjaśnić, że tak nie jest. Nie lubię też, kiedy klient milczy – a bo to psa wyprowadzał, a bo zapomniał, a bo z dzieckiem w aquaparku był i to dziecko zgubił, a bo kolega kolegi urodziny miał, a bo internet odłączyli akurat w jego bloku, a bo dinozaury biegają po ulicach i nie ma czasu, bo go raptory gonią po parkingu. Zlecenie ma ustalony termin, mi też zależy, żeby się w nim zmieścić, bo zawsze mam kilka projektów i napięty kalendarz, więc oczekuję, że klient nie będzie się tygodniami ociągał z odpowiedzią na maila ze szkicem itp. Mógłbym wymieniać takich przykładów i wymieniać. Trzeba się na to uodpornić po prostu, bo tak jak mówisz, to jest nieodłączny element tej pracy. Chociaż nie wiem czy da się uodpornić – robię to już 11 lat, a wciąż potrafię się nieźle wk… zdenerwować się potrafię.
JK: A czym dla Ciebie jest symbolika diabła, zła, mroku i cała ta otoczka, która pojawia się w Twoich pracach?
MK: Traktuję to jako symbol, chociaż nie jest on jednoznaczny i pewnie można by było napisać o tym książkę i nawet nie wyczerpać całego tematu. Jest to dla mnie nie tylko symbol sprzeciwu, buntu, podążania własną drogą i samodzielnego myślenia. Jest to też symbol konsekwencji tego wszystkiego, przyjmowania całego bólu i cierpienia. Diabeł jest pełen wad, rozterek, emocji, jest postacią dramatyczną, wielowymiarową, złożoną, głęboką. Odbieram go jako symbol najbliższy nam, daleki od ideału, bliski człowiekowi. Można się z nim identyfikować, bo ma w sobie najwięcej ludzkich cech, najwięcej prawdy – jest niekompletny, uszkodzony, zaznał smak bólu, odrzucenia, rozpaczy, żalu, nienawiści, gniewu, hańby, wstydu, popełnia błędy. Zło także postrzegam jako coś głębokiego, tajemniczego, niepokojącego, jednocześnie pełnego emocji i prawdy o nas samych. Wiesz, to nie musi wychodzić w każdej mojej pracy, bo też nie mam takiego ciśnienia, by wszystko co robię niosło ze sobą jakiś wielki przekaz zmieniający świat – zawszę wolę zostawiać odbiorcy możliwość samodzielnej interpretacji. Niemniej jednak nigdy nie postrzegałem diabła jako tylko fajny motyw. Tak, jasne, diabeł jest spoko, ale odbieram go jako coś więcej, niż tylko straszny typ z rogami. Nie wierzę w Boga, nie wierzę też w istnienie diabła, ale wierzę w ich znaczenie jako symboli. Symbol Boga nieszczególnie mi się podoba, delikatnie mówiąc (śmiech).
JK: Jeszcze jedna rzecz – wypalenie. Pracujesz dużo, tworzysz mnóstwo grafik, operujesz co prawda bardzo szeroką gamą stylów ale mimo wszystko, czy w natłoku zleceń nie masz czasem artystycznej blokady? Czy zdarzyło Ci się po prostu poczuć przesyt?
MK: Pewnie, że tak! Człowiek to nie maszyna, nie da się zaprogramować i cały rok dzień w dzień być w doskonałej kondycji twórczej. Przesyt, czy to całe wypalenie, to jest coś zupełnie normalnego, trzeba się z tym zakolegować, wtedy mniej boli. Czasami taka blokada może trwać kilka dni, tygodni, albo nawet dłużej. W przypadku autorskich prac jest łatwiej, bo można po prostu zrobić sobie przerwę, ale ze zleceniami to już cięższy temat. Termin nie ma litości, więc jakoś trzeba wtedy samemu ze sobą walczyć. Oznacza to po prostu, że poszukujesz tego pomysłu, inspiracji, kreślisz szkice licząc na to, że coś z nich się w końcu wykluje i zaskoczy. Ale też nie ma sensu robić czegokolwiek na siłę. Ja potrzebuję resetu, takiego odświeżenia głowy, skupienia się na czymś innym. Pomaga mi wtedy czytanie, oglądanie filmów, słuchanie muzyki, spotkania z przyjaciółmi, ale chyba najbardziej skutecznym lekarstwem jest dla mnie sport. To dla mnie idealny reset umysłu i ciała, a w tej pracy to ważne. Przy ilustrowaniu i projektowaniu pracujesz głową, ale i twoje ciało, zwłaszcza kręgosłup odczuwa takie codziennie, kilkugodzinne siedzenie w jednej pozycji do późnych godzin nocnych. Wracając do pytania – przesyt jest czymś normalnym i dopada każdego. Z tym trzeba sobie po prostu jakoś radzić.
JK: Praca profesjonalnego grafika – ciężki kawałek chleba? Gdyby zapukał ktoś do twoich drzwi i zapytał Cię o radę – jak wystartować na rynku, co byś mu odpowiedział? Jak Dave Mustaine młodym muzykom, czyli „Dajcie sobie spokój”?
MK: Trochę tak (śmiech). Sporo moich kolegów startowało, dziś się już tym nie zajmują. Myślę, że to jest kwestia wytrwałości i bycia konsekwentnym, a także upartym. Stawiasz wszystko na jedną kartę i jedziesz. Tak jak wspomniałem, nie ma co się nastawiać na to, że będzie łatwo, że od razu coś się uda, bo to są pojedyncze przypadki. Trzeba przygotować się na ciężką pracę, na wiele wyrzeczeń i poświęceń, na to, że dostanie się solidnie po dupsku. Będą momenty zwątpienia i rezygnacji. W tych momentach odpadło wielu. Jeśli jednak zadajesz sobie pytanie „na co mi to?” i w odpowiedzi dajesz sobie spokój, to znaczy, że i tak się do tego nie nadawałeś. Musisz umieć stawiać na swoim, być krytycznym wobec siebie, ale i wypracować sobie grubą skórę na krytykę z zewnątrz. I najważniejsze: musisz pracować, uczyć się, rozwijać i starać się traktować to poważnie, profesjonalnie. Nie rób nigdy nic na pół gwizdka. Nigdy też nie wychodź z założenia, że już wszystko umiesz, zawsze przyjmuj do świadomości, że jeszcze wiele nauki przed tobą. Ta praca wbrew pozorom kosztuje bardzo dużo nerwów, zdrowia i snu. Ale tak serio, to dajcie sobie spokój, nie warto (śmiech).
JK: Muzycy to w ogóle jest w pewnym stopniu oddzielny temat na rozmowę, ale czy trafiłeś, nie podając nazwisk, na zespół z którym współpraca wyglądała jak walenie głową w mur?
MK: Nie pytaj czy trafiłem, tylko na ile takich zespołów trafiłem (śmiech). No tu też mógłbym książkę już napisać. Wiesz, no to jest jednak praca bezpośrednio z ludźmi, a zespoły to najczęściej 3-5 osób i nierzadko musisz współpracować z całym takim składem. A ja to zawsze powtarzam – im więcej osób miesza się do projektu, tym gorzej dla niego. Dodatkowo często w zespołach panuje demokracja, co może prowadzić do jednego wielkiego chaosu, złych decyzji i masy nerwów. Idealną sytuacją jest, kiedy jest jakiś lider trzymający wszyskich w ryzach i podejmujący samodzielnie męskie decyzje. Bywa jednak, że każdy koniecznie musi mieć coś do powiedzenia w kwestii okładki i narzucać jakieś sugestie, pomysły. To jest koszmar. Miałem taki zespół, swego czasu bardzo popularny na naszym podwórku, gdzie każdy jego członek chciał do okładki przepchnąć swoje pomysły, a ja waliłem głową w mur, aż sobie łeb rozwaliłem. To była taka sytuacja, że nic nie docierało, kompletnie, jakbym gadał ze ścianą. Wyszła z tego masakryczna okładka – dobra technicznie (jak na tamten czas, to było na przełomie 2013-2014 roku), ale totalnie spieprzona na poziomie samego konceptu. Goście rzucali pomysłami tak, że w pewnym momencie brakowało już tylko latających rekinów przebranych za pszczoły i strzelających laserami z oczu. O, albo baba na beczce. To też było dobre, co bardziej kumaci wiedzą o co chodzi (śmiech). Dziś staram się takich sytuacji unikać, chociaż tego akurat nie da się przewidzieć. Ale to był jeszcze czas, kiedy musiałem brać to, co dostawałem i nie miałem zbytnio pola do marudzenia. Cieszę się, że dziś jest inaczej, choć to nie znaczy, że nie zdarzają się „patologie” (śmiech).
JK: W ogóle asumptem do naszej rozmowy jest z jednej strony długoletnia już współpraca między Tobą a Vesper oraz pewna zmiana, jaka właśnie zachodzi – zdecydowałeś się pracować z wydawnictwem na wyłączność. Chociaż nie jestem tu osobą bezstronną to chciałbym zapytać, jakie możliwości otwiera przed Tobą tego typu współpraca?
MK: Kupa siana, drogie fury, narkotyki, strumienie najdroższego alkoholu i zapiekanki na BP (śmiech). A tak serio, to nie wiem, to się okaże. Na pewno widzę trochę większy spokój, bo mam zapewnione zlecenia od was właściwie już do końca tego roku i rysują się już plany na kolejny. Oznacza to też większą stabilizację. Poza tym, projekty, które mamy już podpisane, no to są grube tematy, którymi się mocno jaram. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest to jakieś zamknięcie sobie drogi, ale to jest dalekie od prawdy. Trzeba tu wyjaśnić, że ta wyłączność dotyczy tylko bezpośredniej konkurencji Vesper na polskim rynku grozy oraz In Rock na rynku literatury muzycznej. Umowa jest na tyle elastyczna, że wciąż mogę ilustrować książki niepodchodzące pod profil wydawniczy Vesper i In Rock. Poza tym mam pełną możliwość pracy z wydawcami zagranicznymi, wciąż mogę pracować z zespołami i w branży muzycznej, odzieżowej, czyli tutaj w zasadzie nic się nie zmienia.
Poza tym mamy w umowie też jeden fajny zapis, ale to chyba jeszcze za wcześnie, żeby o tym publicznie mówić (śmiech). W każdym razie możliwości są duże, a patrząc na nasze plany, to rysuje się bardzo ciekawa przyszłość.
JK: Tak, ten zapis powinien bardzo ucieszyć miłośników Twoich prac, ale na razie cicho sza.
MK: Właśnie. A dla fanów i antyfanów Vesper oznacza to więcej okładek i ilustracji ode mnie. Na szczęście mamy to tak fajnie ogarnięte, że nie ma mowy o nadmiernym obciążeniu, spokojnie, nie będzie tu taśmy produkcyjnej do okładek.
I nie, nie będzie e-booków (śmiech).
JK: Przekornie zapytam więc dlaczego Vesper?
MK: Bo wyłożyliście konkretną ofertę na stół (śmiech). A tak poważnie, to dla mnie jest to po prostu naturalna konsekwencja naszej współpracy, która swój początek miała… zdaje się, że już w 2017, albo nawet 2016 roku… . Wtedy odezwałeś się do mnie z tematem „Muzyki z bocznej ulicy” dla In Rock. To zlecenie trochę trwało, zresztą ta książka też tak szybko nie ujrzała światła dziennego, potem przyszedł czas na Grabińskiego dla Vesper i od tamtej pory zaczęło to lecieć. No to już tak sobie ze 4-5 lat pracujemy, to coś znaczy. Myślę, że to jest też kwestia wzajemnego zaufania. Dobrze wiesz, że bywały jakieś problemy, były trudniejsze sytuacje, nerwy, ale zawsze dochodziliśmy do porozumienia i pracowaliśmy dalej. Wydaje mi się, że to i tak zmierzało w tę stronę. Zresztą, sam wiesz, że tej decyzji nie podjąłem tak od razu, przedstawiłem swoje warunki, musieliśmy to wspólnie omówić, przemyśleć. Z nikim innym bym się chyba na takie rozmowy nie zgodził.
JK: Świetnie odnajdujesz się w tematyce grozy, horroru a Vesper od dłuższego czasu właśnie w tym kierunku podąża. Czy kwestia kierunku gatunkowego miała dla Ciebie znaczenie, czy jednak raczej nazwiska Autorów publikowanych przez wydawnictwo i jakość wydań?
MK:Wszystko (śmiech). Czytałem wasze książki na długo zanim zacząłem z wami pracować, wtedy nawet nie myślałem, że do tego dojdzie. Miałem u siebie zbiory opowiadań Lovecrafta i Poego i myślałem sobie „kurcze, spoko ten Vesper” (śmiech). Wtedy jeszcze nie szliście w twarde oprawy.
Kierunek gatunkowy, nazwiska, jakość wydań, wszystko to miało znaczenie. Jakość wydań jest dla mnie o tyle ważna, że sam przy tym z wami pracuję, więc mogę mieć większy wpływ na to, w jakiej postaci moje prace będą prezentowane.
JK: Jak oceniasz polski rynek książki gatunkowej, a dokładniej rynek horroru i grozy? Jak byś w jego obrębie określił rolę Wydawnictwa Vesper? Współpracujesz z wydawnictwem od kilku lat – jak rozwijało się w tym zakresie wydawnictwo?
MK:Trudne pytania zadajesz… patrząc wstecz, na to jak horrory były wydawane 20, a nawet 10 lat temu, to można zauważyć ogromny progres w jakości. Kiedyś prawie wszystko wychodziło w miękkich oprawach, a do okładek nie przykuwano aż takiej wagi. Same tłumaczenia też bywały różne. Wtedy powiedzenie, że książki nie ocenia się po okładce traktowało się, jako twardą zasadę, więc niejednokrotnie mieliśmy jakieś graficzne koszmarki zdobiące fronty książek. Dzisiaj podejście jest inne, okładka i wydanie ma zachęcać, bo kupowanie książek ma także charakter kolekcjonerstwa. Dobrze jest po prostu mieć ładnie wyglądającą książkę na półce. Ludzie na to zwracają uwagę, oceniają, wydawnictwa pracują z uznanymi ilustratorami. Także do tłumaczeń podchodzi się dokładniej, z większym rozumieniem kontekstu. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że jeszcze do niedawna wydawało się u nas przede wszystkim książki trzech, czterech najbardziej kasowych autorów, w tym oczywiście King i Masterton, reszta była traktowana raczej jako nisza. Dopiero od kilku ostatnich lat ta tendencja zaczęła się zmieniać – owszem, King dalej u nas wypełnia półki sklepowe, ale zaczęło pojawiać się więcej innych nazwisk, takich jak Simmons chociażby. Oferta znacznie się poszerzyła, mamy też coraz więcej zapomnianych perełek grozy z lat 80 i 90.
Vesper znacząco ewoluował. Nie chcę wam słodzić, ale widać ten progres. Wydaje mi się, że moim pierwszym kontaktem z waszymi książkami były „Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” Poego. To było I wydanie z 2010 roku, z przepięknymi ilustracjami Harry’ego Clarke’a. Później pochłonął mnie zbiór „Zgroza z Dunwich” Lovecrafta, z grafikami Johna Coultharta. To były świetne wydania, wspaniale ilustrowane, chociaż jeszcze wtedy robiliście to w miękkich oprawach. Dziś takich cegieł już nie puszczacie „na miękko”, ale to nie jedyna różnica. Widać też różnicę w druku, przynajmniej ja to dostrzegam. No i macie znacznie szerszą ofertę, która ciągle się powiększa, więc nie tylko poszliście wyżej z jakością w kwestiach czysto technicznych i wizualnych. Zdarzają się wpadki, jasne, to też jest wpisane w robotę jaką wykonujecie, czasami są sytuacje, które ciężko przeskoczyć, chociaż czytelnicy nie zawsze są tego świadomi. Moglibyśmy pogadać o tym, co się tam u was wydarzyło z tym Silverbergiem, ale wiesz… (śmiech).
JK: Tak… Wymogi naszych fanów są twarde, ich stanowisko nieugięte…
MK:Ja też miałem lepsze i gorsze okładki, to jest normalne. Patrząc jednak z perspektywy naszej współpracy, to na przestrzeni tych lat ja się sporo nauczyłem i myślę, że wspólnie się rozwijaliśmy. Dlatego jesteśmy teraz tu, gdzie jesteśmy i sobie gadamy, o. Za 4 lata może zrobimy drugi wywiad i sprawdzimy co się zmieniło (śmiech).
JK: Początek współpracy. To pytanie, chociaż odpowiedziałeś na nie w większości już wcześniej, stanowi raczej takie podsumowanie dla naszych czytelników, którzy mogli zacząć śledzić nasze wspólne projekty w późniejszym czasie. Powiedz na szybko jeszcze w jaki sposób doszło do nawiązania współpracy między Tobą a Wydawnictwem? Praca z Vesper nie stanowiła twojego debiutu na rynku książki, ale wcześniej miałeś okazję pracować jedynie nad pojedynczym projektem, prawda? Dopiero współpraca z Wydawnictwem Vesper mocniej związała cię z rynkiem książki?
MK:Najpierw była „Muzyka z bocznej ulicy” dla In Rock, potem zbiór Grabińskiego z Vesper i od tamtego momentu ruszyliśmy. Dziś to wygląda już zupełnie inaczej, bo wtedy to były pojedyncze zlecenia, dzisiaj pracujemy regularnie, każdego roku dostaję od was spis planowanych projektów, które rozpisuję w kalendarzu. Teraz znowu nastąpił znaczący zwrot akcji, więc zaczynamy pisać jakiś nowy rozdział w tej historii. Kiedyś, jak napiszę autobiografię, w której będzie dużo strzelanin, pościgów, pojedynków karate i pięknych kobiet, to na pewno wspomnę o tym momencie (śmiech).
Na samym rynku książki faktycznie działałem wcześniej, ale raczej sporadycznie. Mówiłem już o tym zleceniu na studiach, swoją drogą z tej książki nic nie wyszło, bo wydawca się po drodze spektakularnie wypieprzył i skończyło się na jakimś dziwnym, ilustrowanym kalendarzu biznesowym (śmiech). A miało być tak pięknie, ikony kina, bogate opracowanie, tyle osób nad tym pracowało (śmiech).
Poza tym miałem jakieś drobne zlecenia, zazwyczaj na ilustracje, ale całą osią mojej działalności była muzyka, praca z zespołami, labelami, a także odzieżówka. Dopiero od Vesper zacząłem regularnie i już tak całkiem na poważnie działać na rynku książki.
JK: Czy prywatnie czytasz po zilustrowaniu powieści, które miałeś okazję zilustrować?
MK:Pewnie, że tak. W miarę możliwości, które są uzależnione od mojego czasu, staram się w ogóle czytać ile się da. Lubię czytać, praca zawodowa nie odbiera mi tej przyjemności, chociaż zazwyczaj po skończeniu ilustracji do jakiejś książki, to jestem jej tematem na tyle zmęczony, że musi minąć trochę czasu, zanim się za nią zabiorę. Należę do osób, które z czytania czerpią przyjemność, lubię skupić się na języku, myśleć nad tym, co czytam. Mówię o tym, bo zauważyłem ostatnią dziwną tendencję, jakieś chore czytanie na wyścigi. Ludzie prześcigają się nie tylko w liczbie książek przeczytanych w całym roku, ale nawet w miesiącu. Jak widzę osoby, które są po kursie szybkiego czytania i chwalą się, że miesięcznie trzaskają ponad 20-30 książek, to mi się robi niedobrze. To nie jest czytanie książek, to jest gwałcenie ich. Nie widzę w tym żadnego szacunku do pisarza, powieści samej w sobie, czy pracy jaką w książkę włożyło wiele osób. Kompletne nieporozumienie. O wiele bardziej szanuję osoby, które przeczytają jedną książkę w miesiącu, ale porządnie, dokładnie, z przyjemnością, rozumiejąc ją, niż takie, które przelecą się na pałę po 30 książkach. Czytanie, to nie zawody, nie liczy się ilość przeczytanych książek, tylko to które książki czytamy i jak je czytamy. Czytajmy książki z szacunkiem, a na złe książki nie marnujmy czasu (śmiech).
JK: A czy czytasz je przed ilustrowaniem? Jak wygląda taka praca od kuchni?
MK: To jest fajna kwestia, bo wiele osób o to pyta, a funkcjonuje pewne wyobrażenie na ten temat, które nie jest do końca zgodne z prawdą. Idealna sytuacja jest taka, że dostaję książkę, czytam i potem ilustruję. Ale najczęściej to jest po prostu niewykonalne.
JK: Trochę wkracza tu kwestia profesjonalizacji pracy, konieczność łączenia wielu, czasami trudnych do połączenia aspektów, prawda? Pamiętam, że w jednym z wywiadów podobnie mówił Jędrzej Polak, zmarły już niestety wybitny tłumacz, z którym również mieliśmy przyjemność współpracować. Wspominał, że idealną sytuacją przed zajęciem się tłumaczeniem konkretnej pozycji jest lektura książki w oryginale. Po to, aby poznać styl autora, zrozumieć jego język i konwencję w jakiej buduje akcję. Tak zresztą uczy się tłumaczy. Niestety praktyka rewiduje założenia teoretyczne…
MK:Powodów tego jest wiele. W przypadku oprawy ilustracyjnej przede wszystkim czas – na wykonanie zlecenia, na które składa się okładka, ilustracje, grzbiet, zakładki, wyklejki (ludzie, wyklejki, nie wklejki!) jest konkretny termin. Tu nie ma kiedy czytać książki, zwłaszcza jeśli jest to cegła 500-700 stron. Dodajmy do tego, że ilustratorzy zazwyczaj robią kilka różnych zleceń w miesiącu, więc musieliby chyba w ogóle nie spać i nie jeść, żeby jeszcze czytać książki od deski do deski. Takie są realia. Poza tym mamy książki np. polskich autorów, które nie są skończone, albo takie, które są po japońsku i są dopiero tłumaczone. Najczęściej też ilustratorowi daje się tekst w formie elektronicznej, pdf lub inny plik, a ja nienawidzę czytać na komputerze. Z takich tekstów można czerpać, ale przygotowując się do ilustrowania książki trzeba korzystać z innych metod. Wydawca dostarcza wszystkie możliwe materiały pomocnicze, opisy książki, fragmenty, tekst. Potem trzeba zrobić samodzielnie research i mam na myśli naprawdę bardzo głęboki research. Oznacza to szperanie w internecie godzinami, sporządzanie notatek, trzeba po prostu dowiedzieć się o książce jak najwięcej. Po tylu latach pracy mam też nieco szersze kontakty, a to pozwala mi korzystać z pomocy różnych osób, które np. daną książkę czytały w oryginale i posiadają to wydanie na półce. Wtedy mogę wszelkie pomysły konsultować, weryfikować, mam dostęp do ważnych fragmentów książek. Metod jest wiele, najważniejsze, to po prostu zrobienie takiego researchu najlepiej, jak to możliwe. Jeśli książka była ekranizowana, to też pomoże obejrzenie filmu. Niekiedy w ramach przygotowań sam kupuję książkę w języku angielskim, żeby mieć ją pod ręką, szperać w niej, tak było np. z „Domem Maynarda”. Z polskimi autorami jest trochę inaczej, bo tu można z nimi bezpośrednio rozmawiać, konsultować, ustalać. Pod warunkiem, że autor jest naprawdę w porządku, ma szacunek do pracy ilustratora i nie stara się narzucać własnej, często nieciekawej wizualnie wizji. Tu muszę wspomnieć o Jakubie Bielawskim, bo świetnie mi się z nim współpracowało nad „Ćmą”. Jakub dostarczył mi wszystko, czego potrzebowałem, wyczerpujące opisy, streszczenie, charakterystyki bohaterów, kierunek i ideę powieści, udostępnił mi też masę prywatnych zdjęć z Gór Sowich, inne materiały, odpowiadał na maile, uzgadniał ze mną wszystko i był po prostu dla mnie dostępny. Życzyłbym takiego podejścia do tematu każdemu pisarzowi. O wiele lepiej się wtedy pracuje, nie ma nerwów, a i projekty wychodzą fajnie.
JK: Skoro mowa o pracy od kuchni – wolisz pracować cyfrowo czy tradycyjnie? Obie te techniki traktujesz tak samo? Pytam, bo czasami ludzie kręcą nosem na techniki cyfrowe.
MK: To się wzięło stąd, że ludzie nie rozumieją na czym tak naprawdę polegają te techniki cyfrowe. To jest jedynie narzędzie, a od ilustratora zależy jak z niego będzie korzystał. Wszystko trzeba robić z głową, ze stylem i smakiem, wyczuciem. Techniki cyfrowe dają wiele możliwości, ale trzeba z tego powodu być ostrożnym, bo łatwo wpaść w pułapkę i stracić nad tym kontrolę. Ludzie też często myślą, że to jakieś oszukiwanie, po program zrobi wszystko za ciebie, albo wspomożesz się fotkami. Technik graficznych jest wiele i każda ma swoje zastosowanie, jeśli robimy to z głową i z pełną świadomością. Wiesz, np. tzw. concept art, który stosuje się w produkcji filmów czy gier komputerowych, oparty jest na zupełnie innych zasadach, niż to, co ja robię. Tam nie ma czasu na rysowanie, malowanie, dłubanie, dopieszczanie i tworzenie konkretnych prac. Concept arty trzeba robić w dużej ilości, szybko, ekspresowo wręcz i należy być gotowym na to, że twórcy gry zażyczą sobie natychmiastowych zmian. Dlatego w przypadku takich projektów robi się to wszystko w wersji „na szybko”, korzystając z metody tzw. photobashingu, czyli do grafiki wklejamy fotografie, które odpowiednio manipulujemy, podmalowujemy i dostosowujemy. Ja w takiej metodzie nie pracuję, ale ja nie robię concept artów do gier, w pełni jednak rozumiem jej zastosowanie i praktyczność. Gorzej, jeżeli ktoś korzysta z takiej metody, a jednocześnie udaje, że wszystko namalował samodzielnie.
Ja do rysunku cyfrowego czy digitalpaintingu podchodzę tak, jak do technik tradycyjnych. Od pustej kartki, szkicu, przez cały etap rysowania, malowania, od ogółu do szczegółu, aż do finalnej pracy. Staram się unikać wszelkich sztuczek i zagrywek, które ułatwiają pracę bądź pomagają wręcz oszukiwać odbiorcę. To nie mój styl, wywodzę się z tradycyjnego rysunku, wole wszystko zrobić samodzielnie. Rysuję, szkicuję, komponuję dokładnie tak samo, jak na papierze, zmienia się tylko narzędzie. To narzędzie też trzeba sobie odpowiednio przygotować. Czasami jedynie, już na etapie postprodukcji, nadaję jakiejś tekstury na całość finalnego rysunku, by podbić jego charakter. To samo jednak można robić z tradycyjnym rysunkiem zeskanowanym do komputera.
Oczywiście, ma to swoje zalety i wady. Zaletą rysowania cyfrowo jest to, że pomijamy etap skanowania i obrabiania obrazu bądź rysunku, oczyszczania go przed dalszą pracą. Takie grafiki i tak muszą przecież trafić do komputera i zostać odpowiednio dostosowane do projektu, trzeba nałożyć typografię itp. Rysuję więc od razu w komputerze i mogę z miejsca brać się za finalizowanie projektu. Minus jest taki, że chociaż współczesne programy graficzne do digitalpaintingu i rysunku są niezwykle zaawansowane i potrafią świetnie oddawać ducha tradycyjnych metod, to jednak nie ma szans by osiągnąć w ten sposób różnorodność plamy i faktury, jaką uzyskujemy w malarstwie pędzlem i farbami. Są pewne kompromisy w jednej i drugiej metodzie. Dlatego ja lubię niekiedy je ze sobą łączyć, wszystko tak naprawdę zależy od obranego celu.
Nie oznacza to jednak, że wśród ilustratorów cyfrowych nie ma oszustów i cwaniaków, jest ich sporo, na szczęście prędzej czy później takie rzeczy wychodzą. Ale powiem ci coś ciekawego – w tradycyjnym malarstwie i rysunku jest równie wiele oszustw. Ludzie nie są tego świadomi, bo nikt takich artystów o to nie podejrzewa, ale co bardziej rozeznani w temacie doskonale wiedzą, jak to działa. Nie chcę rzucać nazwiskami, ale mogę podać przykłady takich „cwaniactw”. Są np. artyści, malarze lub rysownicy, którzy korzystają z rzutnika. Nie przyznają się do tego, ale to widać. Stają przed płótnem i z miejsca zaczynają malować konkrety, detale, wszystko w idealnych proporcjach, w idealnej kompozycji, jak drukarka z komputera. A mówimy o pracach fotorealistycznych, żeby była jasność. O ile nie jesteś cyborgiem lub wybitnym geniuszem, to taka technika jest raczej niemożliwa. To co robią naprawdę, a czego nie pokazują, to rzucają poprzez rzutnik kompozycję przygotowaną z fotografii w komputerze na papier lub płótno, następnie odrysowują to delikatnie, zaznaczając przy okazji np. najciemniejsze fragmenty cienia, detale itp., a potem już na tym sobie malują. Nie ma tu etapu szkicu, studiowania tematu, szukania proporcji czy perspektywy, nie ma kreślenia, nie ma „łapania” kompozycji, nie ma nawet wstępnych szkiców na mniejszych kartkach. W większości próbują to ukryć, chociaż są też tacy, którzy się przyznają, twierdząc, że przecież niektórzy wielcy malarze korzystali z camery obscury, a poza tym nie liczy się metoda, a efekt. To usprawiedliwianie się, nic więcej, bo metoda ma znaczenie, w końcu świadczy o twoim stylu i charakterze, a jeśli chodzi o wielkich malarzy, to warto pamiętać, że potrafili malować także i bez camery obscury. Tu mówimy często o artystach, którzy bez tego rzutnika już nie potrafiliby tak sobie radzić, bo brak im odpowiedniego warsztatu. To przykre, zwłaszcza, kiedy takie osoby udają wielkich artystów. Inną metodą jest korzystanie z podświetlanego stołu i zwyczajne odrysowywanie od zdjęć. Tych metod jest naprawdę dużo. Ot, taka ciekawostka.
JK: Social media, za którymi osobiście nie przepadam, ale od których nie mogę się uwolnić. Sztuka teraz przeniosła się na Instagrama i Facebooka, to pomaga? Utrudnia? Odzwierciedla to w jakikolwiek sposób rzeczywistość?
MK: Nie odzwierciedla. Powiem tak – często jest tak, że ilość lajków lub tzw. followersów nie jest wynikiem twojej faktycznej popularności i jakości tego, co robisz, a zwyczajnie tym, że zajebiście ogarniasz social media. Dam ci przykład, ale bez nazwisk. Jest pewien artysta, znany na całym świecie, który robił okładki dla takich zespołów jak Opeth czy Katatonia, świetne prace. Ale nie skupia się za bardzo na social mediach, nie przykuwa do nich uwagi i pewnie nie ogarnia ich za dobrze, więc obserwuje go tam może z 5-7 tys. osób. Tymczasem jest też gość, który robi raczej nijakie rzeczy, pozbawione jakiegokolwiek charakteru, na koncie nie ma pracy dla nikogo istotnego, a jak już z kimś ważniejszym próbował pracować, to szybko się ta współpraca kończyła, bo okazywało się, że nie spełniał oczekiwań – i ten gość ma ponad 70 tys., obserwujących, To jest absurd, ale to też bardzo dużo mówi o tym, jak działają social media. One pomagają, bo są obecnie głównym narzędziem promocji i pozyskiwaniu kontaktów, ale nie traktowałbym ich jako wyznacznik czegokolwiek. Pamiętajmy też, że wciąż dużo osób sobie kupuje lajki czy fanów. To raczej mało możliwe, żeby początkujący artysta, znany w niewielkim kręgu, bez jakichś większych osiągnięć, tydzień po założeniu Instagrama miał już 10 tys., obserwujących. Social media zakrzywiają rzeczywistość. Pomijam już w ogóle fakt, że są całe strategie i metody prowadzenia kont na FB czy IG, by pozyskiwać jak najwięcej fanów, lajków, zwiększać zasięgi. Ja tego nie ogarniam, bo właściwie mam to gdzieś, szkoda mi na to czasu (śmiech).
JK: Czy istnieją powieści, których nigdy nie zdecydowałbyś się opracować graficznie? Jeżeli tak, to dlaczego?
MK: Ogólnie rzecz biorąc to bardziej chodzi o klimat i styl – jeśli coś mi nie leży, to tego nie robię. To może być nawet groza. Wolę też unikać jakichś młodzieżowych fantasy z elfami, rycerzykami i smokami. Nie mój klimat raczej. No i nie znajdziesz mojego nazwiska przy romansach, gdzie laska wzięła rozwód, wyjechała na wieś by napisać książkę, a tam poznała przystojnego farmera, który miał brata bliźniaka, ale nosili inne kalosze, a potem wszyscy razem zbudowali stadninę koni. Przez lata wypracowałem sobie jakiś styl, w którym pracuję i wolę brać rzeczy, które do niego pasują.
JK: Pytanie może sztampowe, ale pewnie zainteresuje naszych czytelników. Powiedz proszę które projekty realizowane dla Vesper powstały niemal od razu – czy były książki na które w Vesperze miałeś od razu pomysł a które sprawiły ci najwięcej trudności?
MK: „Pieśń bogini Kali” Simmonsa poszła mi bardzo sprawnie, właściwie od razu miałem w głowie pomysły na okładkę i ilustracje. Nowelizacje „Obcego” to także temat, który robie z miejsca, bo z ksenomorfami znam się od dziecka. „Sprzedaliśmy dusze” też poszło gładko, bo mi temat idealnie leżał i mogłem się wyżyć po swojemu, podobnie z nadchodzącym „Grobowcem”.
Większym wyzwaniem była np. „Alicja”, bo tu szukałem tej narkotycznej wizji. „Chata na krańcu świata” była na początku problematyczna, bo nie wiedziałem jak to dobrze ugryźć, musiałem trochę zmienić podejście, ale ostatecznie jestem zadowolony z tych ilustracji, myślę że udało się uzyskać ten klaustrofobiczny klimat osaczenia. Z „Całopaleniem” nie poszło mi tak, jak planowałem. Nie wiem, chyba nie siadł mi ten projekt najlepiej, nie potrafiłem znaleźć w nim potencjału na więcej. Nie twierdzę, że go tam nie było, po prostu ja go nie znalazłem. To nie jest złe opracowanie graficzne, ale uważam (i nie boję się do tego przyznać), że jest jednym z najsłabszych, jakie dla was zrobiłem. Czasami się tak zdarza, że jakiś projekt nie idzie tak, jakby się tego chciało.
JK: Czy może żałujesz, że jakaś książka wydawana przez Vesper do Ciebie nie trafiła?
MK: Lubię diabelskie klimaty, więc na pewno szkoda mi „Omenu”, „Adwokata diabła” czy „Dziecka Rosemary”, bo pewnie mógłbym się tam fajnie pobawić, ale nie mam zamiaru marudzić, nie można mieć przecież wszystkiego. Pewnie jeszcze będzie okazja przemycić nieco więcej diabła do Vesper (śmiech).
JK: Ponownie pytanie, na które ja znam odpowiedź (śmiech) ale chciałem, żebyś przekazał swoją wersję fanom wydawnictwa. Jak wygląda kwestia ustalania koncepcji na linii Wydawnictwo Vesper – Maciej Kamuda? Czy przez te lata wspólnej pracy masz ustalony sposób prowadzenia projektów?
MK: Nie wiem jak pracujecie z innymi, ale w moim przypadku dostosowaliście się do moich metod pracy. Zazwyczaj nie narzucacie niczego, dajecie mi tylko kilka wskazówek, informacji dotyczących tytułu i pozwalacie działać. Ja robię research, przygotowuję wszystko, a potem dostarczam wam ze 2-4 szkice na okładkę, rozmawiamy o tym, dokonujemy wyboru i dalej jest już wszystko w moich rękach. Ilustracje zaś nie zawsze konsultujemy na etapach szkiców, bo nie zawsze da się to zrobić. Niektóre techniki, jakimi pracuję, nie pozwalają na szkic, tak jak to było w przypadku „Pieśni bogini Kali”. Musieliście mi zaufać, bo w tych ilustracjach szedłem na żywioł, by złapać duszny, gęsty, niepokojący i hipnotyczny klimat. To miało być jak halucynacje z Kalkutą w tle, by oddać tę atmosferę zła unoszącego się nad całą historią. Myślę, że to się udało. Kwestia wyklejek, zakładek, dodatków pozostaje już całkowicie w moich rękach. Nie mam jednak jakieś konkretnej rutyny, każdy projekt traktuję indywidualnie.
JK: Właśnie, tu chciałbym nawiązać do ilustracji, które trafiają do wnętrza książki. Można wskazać, oczywiście upraszczając, dwie główne strategie – ilustrowanie konkretnych scen bądź wariacje na temat motywów związanych z książką, próba oddania klimatu powieści ale bez odnoszenia się do konkretnych zdarzeń. Miałeś okazję pracować w ramach obu metod. Powiedz, w jakiej formie czujesz się lepiej – czy w ilustracjach jak przy okazji książki „Coś” czy na przykład, wspomniane już, „Całopalenie”?
MK: Tych strategii jest właściwie więcej, kiedyś sobie spisywałem różne kierunki, w jakie można pójść z ilustracjami. Zdecydowanie jednak jestem zwolennikiem tej drugiej, o której wspomniałeś. Staram się raczej unikać bezpośredniego ilustrowania konkretnych scen w książce, traktuję to jako ostateczność, jeśli po prostu nie widzę innego wyjścia. Można ewentualnie nawiązać do jakiejś sceny bądź motywu delikatnie, jeśli jest wystarczająco ciekawy do ilustrowania, ale to trzeba wyczuć. Zazwyczaj staram się jednak trzymać jak najdalej od rysowania konkretnych scen opisanych w książce. Po pierwsze, to jest taka bardzo oczywista metoda i najłatwiejsza. Po drugie, nie widzę w niej większego sensu – po co pokazywać czytelnikowi coś, o czym właśnie przeczytał? Czytelnik ma własną wyobraźnię, więc wolę mu zostawić tę przyjemność z doświadczania lektury. Poza tym takimi ilustracjami można zepsuć książkę, należy być przy nich ostrożnym, robić je z wyczuciem, bo często im brakuje klimatu.
Zdecydowanie wolę tworzyć takie ilustracje, które „kręcą się” wokół tematu, nie traktują historii w sposób bezpośredni, raczej ją uzupełniają, podbijają jej atmosferę, dodają tego smaczku. Książkę traktuje jako całość, począwszy od okładki, poprzez treść i na ilustracjach kończąc, należy więc stworzyć spójną i interesującą wizję. Wolę kiedy ilustracje współgrają z treścią, stanowią jej dopełnienie, podkreślają jej klimat, nie przeszkadzają, nie zaburzają interpretacji czytelnika, a raczej stymulują jego wyobraźnię, „obudowują” mu powieść. To zdecydowanie ciekawszy sposób ilustrowania. Weźmy np. wspomnianą „Ćmę” – Jakub podkreślał jak ważne jest miejsce akcji tej historii, pejzaże, Góry Sowie, mgliste krajobrazy. To był dla mnie klucz to ilustrowania tej książki i podbicia jej klimatu. Z kolei w takim „Sprzedaliśmy dusze” Grady’ego Hendrixa robiłem ilustracje w stylu okładek i koszulek metalowych płyt undergroundowych. Zawsze dużo myślę nad kierunkiem i stylem ilustracji, te pomysły nigdy nie biorą się znikąd, chociaż nie zawsze ten kontekst może trafiać do czytelnika. Takie ryzyko zawodowe (śmiech).
JK: Jak w ogóle oceniasz polskie środowisko fanów horrorów? Otrzymujesz maile od fanów? Jak odnosisz się do reakcji czytelników po opublikowaniu zilustrowanej przez Ciebie powieści? Śledzisz opinie w Internecie? Czy mają one na ciebie jakikolwiek wpływ?
MK: Nie mają, bo i dlaczego miałyby mieć? Z reguły są to opinie typu „podoba mi się – nie podoba mi się”. Byłoby źle, jakby wszystko się wszystkim podobało, więc się tym nie przejmuję. Ludzie mają różne gusta i ok, to nie moja sprawa. Ja wykonuję swoja pracę najlepiej, jak potrafię. Jeśli się podoba, to fajnie, a jak nie, to trudno. Opinie w internecie do mnie trafiają, bo jestem oznaczany w postach, recenzjach itp., więc siłą rzeczy to widzę, ale raczej się tym nie stresuję.
Maile od fanów – no tak, zdarzają się. Maile, wiadomości prywatne, to miłe, bo oznacza to, że do kogoś trafia to, co robię. Z niektórymi z tych ludzi zdarza się nawet utrzymywać jakiś dłuższy kontakt. Ja jestem taki, że można do mnie zagadać, zawsze odpowiem, nie zlewam ludzi, nie zachowuję się jak jakiś królewicz, więc spoko.
JK: Czy na Polskim rynku działają ilustratorzy których prace cenisz?
MK: No jest trochę fajnych osób. Kuba Sokólski ma fajny, własny styl, bardzo lubię prace Mary (Mar.A Artworks) – obecnie skupia się głównie na tatuowaniu w Lunatyk Studio, ale robi też świetne ilustracje, grafiki. Ma ciekawy styl przypominający średniowieczne ryciny, dobrze się w tym odnajduje, widać też, że ma warsztat, ogarnia podstawy rysunku, ma silne fundamenty. No i też lubi diabła (śmiech). Jest tych osób trochę, wbrew pozorom mamy całkiem niezłą „scenę” ilustratorską, dobrze się to rozwija.
JK: A czy potrafisz wskazać ilustratora którego mógłbyś uznać za swój wzór albo przynajmniej takiego, którego prace wywarły na Ciebie wpływ jako inspiracja?
MK: A to byłoby ich wielu. Lubię czerpać inspiracje z różnych artystów. Uwielbiam Franka Frazettę i to pewnie widać w niektórych moich pracach bardziej komiksowych, podobnie jak znajdziecie tam Todda McFarlane’a, Grega Capullo, Simona Bisleya. Bardzo lubię też dbałość o formę, detal i kompozycję w rysunkach Riccarda Federiciego. Jeśli chodzi o dawnych mistrzów, to ogromny wpływ na moją twórczość ma Gustave Doré – jego prace są nie tylko niezwykle dopracowane, ale przede wszystkim bije z nich niesamowity klimat. W kwestii klimatu muszę także wymienić Caspara Davida Friedricha, czy w ogóle dawnych pejzażystów. Uwielbiam podejście do kontrastu światła i cienia u Caravaggia. Kocham secesję, tu w szczególności prace Alfonsa Muchy – przepiękny linearyzm, ornamentyka, bogactwo kompozycji. Nie mogę też pominąć Berniego Wrightsona, który po mistrzowsku operował czernią i bielą, różnicował kreskę, dbał o detale i ekspresję. Myślę, że tych inspiracji znalazłoby się jeszcze więcej.
JK: Wielkie dzięki za wywiad!
Z Maciejem Kamudą rozmawiał Jakub Kozłowski
Zapisz się do Newslettera aby otrzymywać informacje o naszych nowościach, zapowiedziach i wydarzeniach!