Zaginiony Dywizjon i Lodowcowa Dziewczyna
Wschodnie wybrzeże Grenlandii, 15 lipca 1942 roku, godzina 8:45.
Oczy pilotów bombowca B-17 łzawiły od wpatrywania się w mleczną biel, a zgrabiałe dłonie były niemal przymarznięte do wolantów. Próba ogrzania kabiny przez skierowanie do niej strumienia ciepłego powietrza z instalacji odladzającej na niewiele się zdała. Temperatura już od kilku godzin oscylowała grubo poniżej minus dziesięciu stopni Celsjusza.
Półtorej godziny wcześniej zdecydowali, że w tych warunkach nie dolecą do Reykjaviku i postanowili zawrócić. To był błąd. Pogoda nad Grenlandią pogorszyła się. Mieli teraz dwie godziny do najbliższego lotniska, paliwa na dwadzieścia minut lotu i zerową widoczność.
Było tylko jedno wyjście…
Dowódca latającej fortecy sięgnął po mikrofon, by przekazać rozkaz pozostałym pilotom.
W kwietniu 1942 roku Amerykanie rozpoczęli operację „Bolero”, czyli stopniowy przerzut swoich oddziałów na europejski teatr działań wojennych. Żołnierze, armaty, samochody i czołgi płynęły do Wielkiej Brytanii w konwojach pod silną eskortą niszczycieli, samoloty zaś musiały pokonać tą drogę „o własnych siłach”. Inżynierowie US Army wybudowali polowe lotniska na kanadyjskim Labradorze, Grenlandii i Islandii, by myśliwce i bombowce mogły etapami przebyć drogę z Ameryki do Wielkiej Brytanii. W ten sposób przerzucono na Wyspy około tysiąca samolotów.
Bombowce i myśliwce odbywały tę trasę w grupach. Ówczesne myśliwce nie posiadały niezbędnych urządzeń nawigacyjnych, więc zawsze leciały w towarzystwie jednej lub dwóch „latających fortec”, które służyły za przewodników.
Jedna z takich grup, złożona z sześciu myśliwców Lockheed P-38 Lightning oraz dwóch Boeingów B-17 wystartowała wczesnym rankiem 15 lipca 1942 roku z grenlandzkiego lotniska Bluie East One i wzięła kurs na Reykjavik. Po nabraniu wysokości piloci zobaczyli przed sobą gęste, mlecznobiałe chmury. Bojąc się utraty kontaktu wzrokowego wznieśli się na pułap 12 tysięcy stóp, by przelecieć nad nimi. Temperatura w kabinach spadła do minus dziesięciu stopni Celsjusza. Na dodatek pogoda przed nimi znacznie się pogorszyła i dotarcie do Islandii stało się wątpliwe. O godzinie 7:15 po krótkiej naradzie przez radio postanowili zawrócić nad Grenlandię. Okazało się, że był to fatalny pomysł – pogoda za nimi również się popsuła i teraz lecieli nad lodową pustynią w chmurach, tracąc powoli kontakt wzrokowy, bez szans na dotarcie do jakiegokolwiek lotniska.
Podjęli jedyną możliwą decyzję – awaryjne lądowanie na lodzie i wezwanie pomocy przez radio.
Ustalili, że jako pierwsze wylądują lżejsze i mniejsze myśliwce.
P-38 pilotowany przez Brada McManusa wysunął podwozie i zaczął zniżać lot. Miękko dotknął białej powierzchni i po chwili Błyskawica kołowała po śniegu powoli tracąc prędkość. Piloci krążący w górze odetchnęli z ulgą. Nagle przednie koło myśliwca wpadło w jakąś szczelinę i samolot natychmiast przewrócił się na plecy.
Widząc co się stało kolejny podchodzący do lądowania pilot natychmiast wciągnął podwozie i wylądował „na brzuchu”. Wyskoczył z kabiny i pobiegł do przewróconego myśliwca. Okazało się, że Brad McManus jest cały, tylko trochę poobijany. Właśnie gramolił się z kabiny.
Pozostałe samoloty wylądowały bez większych problemów.
Dwudziestu pięciu ludzi nie straciło ducha. Zebrali całą posiadaną żywność i rozdzielili między wszystkich. Zmajstrowali prowizoryczne grzejniki z części silników, a radiooperatorzy bezskutecznie próbowali połączyć się z bazą. Udało się to dopiero trzeciego dnia.
Kilka godzin po tym, jak baza potwierdziła ich lokalizację, na niebie pojawił się samolot, który zrzucił zaopatrzenie dla rozbitków. Kolejna depesza nakazała im czekać na ekipę ratowniczą, która wyruszyła do nich lądem.
Psie zaprzęgi z ratownikami pojawiły się na horyzoncie dziesiątego dnia od lądowania. Lotnicy wzięli resztę swoich zapasów, zniszczyli radiostacje i urządzenia pokładowe samolotów i razem z ratownikami ruszyli w kierunku wybrzeża. Tam czekał na nich statek amerykańskiej Straży Wybrzeża, na którym po raz pierwszy od kilkunastu dni mogli skorzystać z prysznica i zjeść gorący posiłek.
Początkowo amerykańskie dowództwo planowało organizację wyprawy na Grenlandię celem odzyskania samolotów, jednak okazała się ona zupełnie nieopłacalna. Dwa bombowce i sześć myśliwców zostało spisanych na straty. Ktoś kiedyś żartem nazwał je „Zaginionym Dywizjonem”.
Samoloty pozostawione w środku białego pustkowia zaczęła pokrywać coraz grubsza warstwa lodu i zapomnienia.
Przypomniano sobie o nich dopiero w latach 70-tych. Fascynaci historii i lotnictwa zaczęli urządzać wyprawy na Grenlandię celem odnalezienia Zaginionego Dywizjonu.
Robili to między innymi z pobudek materialistycznych. Powszechnie uważano bowiem, że lód i śnieg doskonale zakonserwowały maszyny, które po odrestaurowaniu można będzie sprzedać za wysoką cenę.
Wyprawy wracały jednak z pustymi rękami. W miejscu, gdzie odbyło się pamiętne awaryjne lądowanie nie było nic. Radary i magnetometry nie natrafiły na najmniejszy nawet ślad metalu.
Dopiero w 1988 roku dwaj fascynaci lotnictwa Patrick Epps i Richard Taylor natrafili na ślad samolotów. Okazało się, że w ciągu czterdziestu sześciu lat, które minęły od przymusowego lądowania lodowiec przeniósł je około pięciu kilometrów dalej i uwięził pod 80-metrową warstwą lodu. Zdali sobie sprawę, że ich wydobycie na powierzchnię będzie olbrzymim wyzwaniem.
Przez dwa następne lata gromadzili fundusze i planowali kolejną wyprawę. Wrócili na Grenlandię w 1990 roku.
Aby dotrzeć do samolotów użyli specjalnie skonstruowanego „świdra”, którego nazwali Superkretem. Miał on postać metalowego cylindra oplecionego miedzianymi rurkami, z których tryskał wrzątek. Ten „świder” zaczął zagłębiać się w lód z prędkością 60 cm na godzinę. Po sześciu dniach nieprzerwanej pracy Superkret dotarł do wraku bombowca B-17. Jeden z odkrywców został opuszczony na linie w wydrążoną dziurę i za pomocą rury ze sprężoną parą wydrążył w lodzie grotę na tyle dużą, by móc ocenić stan samolotu.
Był on opłakany. Napierające warstwy lodu zamieniły „latającą fortecę” w kłębowisko połamanych, zmiażdżonych i zardzewiałych blach. Nie było sensu wyciągać ich na powierzchnię.
Odkrywcy wrócili do Stanów w bardzo kiepskich nastrojach. Jeszcze raz przeanalizowali całą sprawę i doszli do wniosku, że mniejsze, solidniej zbudowane myśliwce P-38 mogły przetrwać w znacznie lepszym stanie. W 1992 roku zaryzykowali kolejną wyprawę. Superkret znowu zagłębił się w grenlandzkim lodowcu.
Kiedy dotarł do wraku myśliwca wydarzenia potoczyły się podobnie jak dwa lata wcześniej – człowiek w wodoodpornym kombinezonie za pomocą sprężonej pary wydrążył grotę wokół wraku. Wodę powstałą z topienia pięćdziesięcioletniego lodu natychmiast odpompowywano. Wgłąb lodowca zaczęli schodzić kolejni odkrywcy. Wkrótce osiemdziesiąt metrów pod powierzchnią powstała istna „kryształowa komnata” o lodowych ścianach, pośrodku której leżał myśliwiec z czasów II Wojny Światowej.
Był w zaskakująco dobrym stanie. Silniki i śmigła były niemal nienaruszone, a uzbrojenie sprawne. Niewielkim uszkodzeniom uległo tylko poszycie kadłuba. Samolot rozebrano i kawałek po kawałku wyciągnięto na powierzchnię. Stało się to niemal dokładnie w pięćdziesiątą rocznicę przymusowego lądowania. Kiedy ostatni element został wydobyty z lodowych czeluści odkrywców opanowała euforia.
Wśród nich był specjalny gość – 74-letni pilot Brad McManus, który ze wzruszeniem oglądał części samolotu. Ta maszyna należała do jego przyjaciela – nieżyjącego już Harry’ego Smitha.
Fragmenty myśliwca zostały przewiezione do Stanów i przez kolejne dziewięć lat trwały prace nad jego rekonstrukcją. Zardzewiały wrak zamienił się w przepiękny, całkowicie sprawny samolot wyglądający jakby właśnie zjechał z taśmy produkcyjnej. Został on nazwany „Glacier Girl”, czyli „Lodowcową Dziewczyną”.
„Lodowcowa Dziewczyna” wzbiła się ponownie w powietrze 26 października 2002 roku podczas pokazów lotniczych w Middlesboro w stanie Kentucky.
Do dzisiaj jest ozdobą najważniejszych imprez lotniczych w Ameryce.
Źródło:
Exhuming the Glacier Girl – http://www.damninteresting.com Dostęp 18.03.2011
Glacier Girl – http://p38assn.org Dostęp 18.03.2011