Z Kujaw do Rodezji

Związek Południowej Afryki, Północny Transvaal, październik 1941 roku.
- Piwo poproszę!
Barman obrzucił niechętnym wzrokiem jedynego jak narazie klienta przybytku. Nalał kufel miejscowego sikacza i pchnął go po blacie. Mężczyzna w brytyjskim mundurze łapczywie pociągnął kilka łyków.
Nagle popołudniową ciszę górniczego miasteczka przerwało wycie kilkunastu syren.
– Co to znaczy? – mężczyzna spytał barmana.
Ten wzruszył ramionami.
– Fajrant! Górnicy skończyli pracę i za chwilę tu przyjdą.
Po czym dodał w myślach „A ty lepiej dokończ to piwo i spieprzaj stąd Brytolu jeśli ci życie miłe…”
Rzeczywiście. Kilka minut później drzwi pubu otworzyły się szeroko i do środka wlała się fala umorusanych Afrykanerów. Wnętrze wypełnił gwar głośnych rozmów, pokrzykiwań i śmiechów.
Mężczyzna w brytyjskim mundurze przesunął się na sam koniec baru i powoli kończył swoje piwo. Nagle na jego ramieniu wylądowała ogromna, brudna łapa. Odwrócił się. Przed nim stał potężny Afrykaner o posturze niedźwiedzia.
– Ej ty! Chodź na zewnątrz!
Mina faceta nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do jego zamiarów.
Co było robić? Mężczyzna w mundurze wstał z krzesła i skierował się ku drzwiom. Gwar w knajpie nagle umilkł. Wszyscy wiedzieli co się zaraz stanie i oczywiście też wylegli na zewnątrz.
Afrykaner silnie pchnął żołnierza. Ten nie pozostał mu dłużny. Zebrał się w sobie i z całej siły uderzył napastnika w twarz.
Miał wrażenie jakby walnął pięścią w kowadło.
Górnicy utworzyli koło wokół walczących i zaczęli głośno dopingować swojego kumpla.
– Dawaj Pieter! Wal Brytola! W mordę go!
Żołnierz nie zdążył się schylić i pokryta pyłem węglowym pięść wielkości bochna chleba uderzyła go w lewy policzek. Stracił przytomność i padł na ziemię.
Nie miał pojęcia kiedy się ocknął. Kilka, a może kilkanaście minut później. Ostrożnie obmacał obolałą twarz. Dwa zęby ruszały się, ale kości zdawały się być nienaruszone.
Ale zaraz! Dlaczego oni wrzeszczeli „Wal Brytola!”? Czyżby dostał w mordę za to kim nie jest?
Z trudem dźwignął się na nogi i wszedł do baru. Zignorował ironiczne spojrzenia górników i rozejrzał się za tym, który go pobił. Podszedł do niego i szturchnął go w ramię.
– Słuchaj frajerze! Nie jestem Brytyjczykiem! Jestem Polakiem! Patrz! – podsunął mu pod oczy naszywkę z napisem POLAND.
Afrykaner miał minę jakby zobaczył ducha.
– O niech mnie jasna cholera! Polak???!!! Przepraszam cię, kumplu! To przez ten cholerny mundur… Proszę, wybacz mi!
Po czym wrzasnął do barmana:
– Ej, Vikus! Ten koleś pije dzisiaj na mój koszt!

Jest kwietniowe popołudnie bieżącego roku. Siedzę przy basenie w ogrodzie pana Andrzeja Misiewicza sącząc namibijskie piwo Windhoek. Panuje relaksująca cisza przerywana od czasu do czasu wrzaskami małp goniących się w zaroślach.
– Kiedy urodził się Twój ojciec? – pytam gospodarza.
– Ojciec urodził się w rodzinnym gospodarstwie Pieleszki na Kujawach w rodzinie Tadeusza i Heleny z Poczobowskich… – zaczął swoją opowieść.
Stefan Zbigniew Misiewicz przyszedł na świat w 1917 roku w rodzinie zamożnego prawnika i właściciela sporego gospodarstwa. Po ukończeniu podstawowej edukacji rodzice wysłali go do szkoły rolniczej planując, że w przyszłości przejmie po nich ziemię. Podczas nauki zainteresował się myślistwem – wówczas bardzo popularnym wśród elit II Rzeczypospolitej. Ukończył szkołę, otrzymał dyplom, a zaraz po nim – powołanie do wojska. Trafił do szwadronu ciężkich karabinów maszynowych 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. Odsłużył obowiązkowy okres, ale życiem cywila cieszył się bardzo krótko. Wybuchła wojna i Stefan z powrotem założył mundur szwoleżera.

Stefan Zbigniew Misiewicz

Stefan Zbigniew Misiewicz

Nie wiadomo dokładnie gdzie walczył, jednak jeśli prześledzi się szlak bojowy 1 Pułku Szwoleżerów można stwierdzić, że najprawdopodobniej wziął udział w walkach w rejonie Przasnysza, następnie w okolicach Pułtuska, po czym wraz z resztą pułku wycofał się na linię Bugu.
Uniknął niewoli i wrócił do domu, ku wielkiej radości rodziców, którzy uważali go za poległego (taką hiobową wieść przywiózł im dwa tygodnie wcześniej jeden z jego kolegów).
W domu pozostał jednak tylko przez kilka dni. Podjął decyzję o przedarciu się na zachód i wstąpieniu do odradzającej się Armii Polskiej we Francji.
Ruszył w drogę w październiku 1939 roku. Przedarł się do granicy z Rumunią, przekroczył ją i po wielu przygodach dotarł do Francji, gdzie pozostał aż do jej kapitulacji.
Bardzo mu się tam nie podobało. Francuzi zrobili na nim (podobnie jak na większości polskich żołnierzy) jak najgorsze wrażenie.
Po klęsce Francji przedostał się do Wielkiej Brytanii. Trafił do Szkocji, do miejscowości Kirriemuir niedaleko Forfar. Ponownie wstąpił do wojska, gdzie przyznano mu stopień porucznika – taki sam, jaki miał podczas kampanii wrześniowej.
Stefan był niespokojnym duchem. Chciał walczyć, a nie przesiadywać w szkockich pubach. Zgłosił się na ochotnika do lotnictwa, jednak lekarze RAF-u rozwiali jego nadzieje. Ze względu na wadę jednego oka odrzucono jego podanie.
Pełniąc funkcję adiutanta komendanta polskiego obozu zobaczył pewne ogłoszenie. Brytyjczycy szukali ochotników do wyjazdu do zachodniej Afryki, którzy pomogliby im szkolić wojska kolonialne.
Perspektywa pobytu pod afrykańskim słońcem była dla niego o wiele bardziej atrakcyjna, niż nudna egzystencja w deszczowej Szkocji. Ponadto nie zanosiło się na to, że jego oddział weźmie udział w jakiejkolwiek walce. Kontynentalna Europa była już całkowicie opanowana przez Hitlera, Stany Zjednoczone udawały, że ich ta awantura nie dotyczy, a spośród polskich żołnierzy w Wielkiej Brytanii jedynie piloci dywizjonów myśliwskich mieli okazję postrzelać do Niemców. Stefan uznał, że czasowy kontrakt w zachodniej Afryce to dobry pomysł.
Poza tym tęsknił za polowaniami. Strzelając przed wojną w Polsce do dzików i jeleni zawsze w skrytości ducha marzył o polowaniach na gepardy i lwy.
Zgłosił się więc na ochotnika jako instruktor wojskowy i został zaakceptowany. Pod koniec 1940 roku Stefan Misiewicz wsiadł na statek i po parotygodniowej podróży dotarł do Nigerii, by rozpocząć osiemnastomiesięczny kontrakt. W Sierra Leone szkolił czarnoskórych żołnierzy z Royal West African Frontier Force – związku zbrojnego utworzonego przez Brytyjczyków pod koniec XIX stulecia w celu stworzenia przeciwwagi dla wojsk francuskich, wówczas bardzo aktywnych w zachodniej Afryce (oba kraje rywalizowały ze sobą chcąc przejąć kontrolę nad rzeką Niger). Podczas I Wojny Światowej żołnierze RWAFF okupowali Kamerun (wówczas kolonię niemiecką) i walczyli we wschodniej Afryce z wojskami generała Paula von Lettowa-Vorbecka. Podczas II Wojny Światowej Brytyjczycy zamierzali wysłać ich do zajętej przez Włochów Abisynii (dzisiejsza Etiopia) oraz Birmy.

W brytyjskim mundurze podczas służby w zachodniej Afryce.

W brytyjskim mundurze podczas służby w zachodniej Afryce.

Mniej więcej w połowie kontraktu otrzymał trzymiesięczny urlop, który postanowił spędzić w Południowej Afryce (cały czas miał nadzieję na upolowanie geparda). Zatrzymał się w Transvaalu na jednej z farm i pofolgował swoim myśliwskim zapędom.
Pewnego dnia po polowaniu zatrzymał się w jednym z górniczych miasteczek, by napić się piwa w lokalnym barze. Jego brytyjski mundur zwrócił uwagę afrykanerskich górników, nienawidzących Brytyjczyków. Sprowokowany do bójki zebrał solidne cięgi od jednego z nich. Kiedy się ocknął wszedł z powrotem do baru i wyjaśnił, że jest Polakiem. Afrykanerzy prześcigali się w przeprosinach i w ramach zadośćuczynienia upili go do nieprzytomności na swój koszt.
Po urlopie wrócił do Nigerii i dokończył swój kontrakt. Potem udał się na północ, przez Saharę i dołączył do wojsk brytyjskich w północnej Afryce. Został wcielony do jednostki zaopatrzeniowej, z którą trafił do Włoch.
Nie wziął już udziału w walce. Resztę wojny spędził w jednostkach logistycznych Royal Army. Pod koniec kwietnia 1945 roku przejeżdżał jeepem przez Mediolan, kiedy jego uwagę zwrócił tłum gromadzący się na jednej ze stacji benzynowych. Podjechał bliżej i zobaczył zbezczeszczone ciała Mussoliniego, jego kochanki i najbliższych towarzyszy powieszone do góry nogami.
Koniec wojny zastał go w randze kapitana armii brytyjskiej we Włoszech. Powstało pytanie „Co dalej?”.
Opcję powrotu do Polski opanowanej przez komunistów odrzucił od razu.
Na powrót do Wielkiej Brytanii też nie miał zbyt wielkiej ochoty.
A więc gdzie? Kanada? Australia? USA?
Zdecydował się wyjechać do… Kenii. Chciał polować, a poza tym wymyślił sobie, że zostanie park rangerem – będzie pracował w jednym z parków narodowych, gdzie połączy przyjemne z pożytecznym.
Dotarł do Kenii i bardzo się rozczarował. Kiepska organizacja, marna infrastruktura, ogólna bieda. Nie chciał tam zostać.
Przypomniał sobie, że podczas pobytu w Nigerii spotkał żołnierzy z Południowej Rodezji, którzy przy piwie wspomnieli coś o obozach polskich uchodźców w swoim kraju.
Ruszył więc na południe. Na teren dzisiejszego Zimbabwe dotarł w 1946 roku. Zgłosił się do brytyjskiej administracji i zaaplikował o pozwolenie na pobyt stały.
Aplikacja została odrzucona.
Zrobił awanturę w urzędzie, powołał się na swoją służbę w brytyjskiej armii i wreszcie uzyskał pozwolenie na stały pobyt w Rodezji.
Oszczędności, jakie przywiózł ze sobą były bardzo mizerne, więc aby przeżyć imał się przeróżnych prac. W tym czasie poznał Alicję Twardowską – dziewczynę z obozu dla uchodźców, która przeszła gehennę wywózki do Związku Radzieckiego skąd przez Kazachstan i Persję trafiła do Rodezji. Wzięli ślub w 1947 roku.
Stefan założył warsztat samochodowy, ale nie przynosił on spodziewanych zysków, więc szybko go zlikwidował. Pojechał na pewien czas do Mozambiku, by polować na słonie. Cena kości słoniowej była wówczas bardzo wysoka. Zarobił w ten sposób trochę pieniędzy, za które w 1953 roku kupił farmę niedaleko miejscowości Nyazura, około 150 kilometrów na południowy wschód od Salisbury (tak wówczas nazywało się obecne Harare). Zaczął uprawiać tytoń.
Nastały tłuste lata. Rodezja zarządzana przez Brytyjczyków była jednym z najbogatszych krajów kontynentu. Powszechnie nazywano ją „spichlerzem Afryki”. A uprawiany tam tytoń nie miał sobie równych. Jego cena była wysoka i Misiewiczowie szybko dorobili się sporego majątku.
Na farmie Stefan zaprowadził wojskowy porządek. Co dzień rano ustawiał swoich pracowników na apelu, rozdzielał zadania, a pod wieczór rozliczał z nich. Wszystkie maszyny i narzędzia musiały być utrzymane w idealnym stanie. Stefan nie tolerował żadnego nieporządku.
Z Alicją dochowali się trójki dzieci – Basi, Andrzeja i Julka. Urodzona w 1950 roku Basia mieszka dzisiaj w Sheffield, Andrzej w Harare, a Julek w Oxfordzie.
Stefan cały czas polował. Wielokrotnie skompletował całą „wielką piątkę Afryki”, czyli słonia, nosorożca, lwa, geparda i bawołu. Stał się jednym z najbardziej znanych myśliwych w Rodezji, wielokrotnie opisywanym w miejscowej prasie. Najczęściej polował w dolinie rzeki Zambezi słynącej z obfitości zwierzyny.
Nie oznaczało to, że zaniedbywał swoją farmę. Sezon tytoniowy w Zimbabwe trwa od września do kwietnia, zaś sezon łowiecki – od kwietnia do września.
Stosował etykę myśliwską, której nauczył się w Polsce. Polował dla trofeów, ale nie zabijał dla samego zabijania. Najważniejszy był dla niego kontakt z przebogatą afrykańską przyrodą, której częścią się stawał. Z szacunkiem traktował miejscowych pomocników i nie tolerował bezmyślnego niszczenia przyrody przez współmyśliwych.

Z jednym ze swoich trofeów.

Z jednym ze swoich trofeów. Fot. Cyril Sauzier „Souvenirs de mes safaris dans la vallee du Zambeze”.

W dolinie rzeki Zambezi, 1966 rok.

W dolinie rzeki Zambezi, 1966 rok.

Te cechy zwróciły na niego uwagę francuskiego dziennikarza Cyrila Suziera, który uczynił go jednym z głównych bohaterów swojej książki „Pamiątki z safari w dolinie Zambezi 1960-1986″.
Spośród wspomnianej „afrykańskiej piątki” największym szacunkiem darzył gepardy i bawoły. Może dlatego, że te zwierzęta stanowią największe zagrożenie dla myśliwego…
Wielokrotnie patrzył śmierci prosto w oczy, gdy strzelał do lwa lub bawoła z odległości kilkunastu metrów. Nawet gdyby ciężko zranił zwierzę to nie uszedłby z życiem. Żeby przeżyć musiał mieć pewną rękę i oko.
Polskę odwiedził tylko raz. W 1959 roku przyjechał na trzy miesiące, by po wielu latach spotkać się z rodziną.

Rok 1959. Na lotnisku w Salisbury przed podróżą do Polski.

Rok 1959. Na lotnisku w Salisbury przed podróżą do Polski.

Alicja i Stefan Misiewicz, 1973 rok.

Alicja i Stefan Misiewicz, 1973 rok.

Andrzej Misiewicz, syn Stefana i Alicji przed swoim domem w Harare.

Andrzej Misiewicz, syn Stefana i Alicji przed swoim domem w Harare.

Wcześniej, na początku lat 50-tych jego matka napisała do niego list, w którym poinformowała go, że jego młodszy brat Romek wpadł w złe towarzystwo, zaczął się prowadzać z podejrzanymi kobietami i że najprawdopodobniej wyląduje w więzieniu. Stefan ściągnął więc brata do Rodezji i oddał mu w dzierżawę drugą farmę, którą kupił w czasach prosperity. Romek ustatkował się, ożenił i zaczął towarzyszyć bratu w wyprawach łowieckich.
Tłuste lata trwały do 1965 roku, kiedy to Rodezja ogłosiła Jednostronną Deklarację Niepodległości. Wielka Brytania odpowiedziała sankcjami gospodarczymi, które uderzyły w farmerów. Poziom życia Misiewiczów znacznie się obniżył. Na szczęście zyski z farmy zdążyli zainwestować w nieruchomości, których wynajem zapewniał mniejszy, ale stały dochód.
Porucznik Stefan Zbigniew Misiewicz zmarł w sierpniu 1974 roku. Jest pochowany na cmentarzu w Harare.

Grób porucznika Stefana Zbigniewa Misiewicza na cmentarzu w Harare.

Grób porucznika Stefana Zbigniewa Misiewicza na cmentarzu w Harare.

Andrzej Misiewicz, syn Stefana który pozostał w Zimbabwe nie mówi już po polsku. Cała nasza wielogodzinna rozmowa toczyła się w języku angielskim. Ma dwoje dzieci – Kazika i Izabelę. Kazik studiuje w USA, a Izabela kończy liceum w Harare.

Bardzo dziękuję  Yumei i Andrzejowi Chlebowskim za pomoc w gromadzeniu materiałów do artykułu.

PS. Kilka miesięcy po naszym spotkaniu w Zimbabwe Andrzej Misiewicz zmarł w swoim domu na zawał serca…

Sami swoi…
Grób porucznika Misiewicza nie jest jedynym polskim grobem na cmentarzu. Znalazłem ich tam wiele. To głównie groby polskich żołnierzy i uchodźców ze Związku Sowieckiego, których los rzucił na koniec świata.

2

3

4

5

To grób znajomego Stefana - żołnierza generała Andersa, kawalera Virtuti Militari za bitwę pod Monte Cassino.

To grób znajomego Stefana – żołnierza generała Andersa, odznaczonego orderem Virtuti Militari podczas bitwy o Monte Cassino.