Ojczyzna utracona dwa razy

W czerwcu 1950 roku wojska komunistycznej Korei Północnej zaatakowały prozachodnią Koreę Południową stawiając świat na krawędzi konfliktu nuklearnego. Państwa komunistyczne, w tym Polska udzieliły wsparcia „bratniej” Północy. Nie było to bynajmniej wsparcie militarne.
Rosjanie próbowali werbować wśród polskich pilotów wojskowych ochotników do walki na Dalekim Wschodzie, ale nikt się nie zgłosił.
Państwa bloku wschodniego zaoferowały opiekę nad sierotami wojennymi. Kim Ir Sen przyjął propozycję.
Pierwsza grupa około 200 koreańskich dzieci przyjechała do podwarszawskiego Świdra jesienią 1951 roku i została zakwaterowana w Domu Dziecka przy ulicy Komunardów. Fakt ten komuniści natychmiast wykorzystali propagandowo. Pisarz Marian Brandys rozpisywał się w reportażach o małych bohaterach wojny z imperializmem maszerujących żołnierskim krokiem pod rozwiniętym sztandarem swojej nieulękłej ojczyzny. Reżimowi dziennikarze prześcigali się w opisywaniu bestialstwa Amerykanów, którzy zgotowali dzieciom okrutny los.
Znacznie większa grupa – około 1300 dzieci trafiła nieco ponad rok później do wsi Płakowice koło Lwówka Śląskiego. W przeciwieństwie do ich rodaków, którzy przebywali w Świdrze, przyjazd tych dzieci został całkowicie utajniony.
Koreańskie sieroty przybyły do Polski koleją, po kilkutygodniowej podróży przez Chiny i Związek Radziecki. Były w różnym wieku – od 5 do 14 lat. Zakwaterowano je w ośrodku wychowawczym zorganizowanym w poniemieckim szpitalu psychiatrycznym. Miejsce było naprawdę piękne – budynki stały w środku dużego parku, za którym rozciągał się las.
Dzieci, które wysiadły z pociągu były identycznie ubrane – lniane czapeczki, lniane bluzy, białe spodnie z tego samego materiału, a na nogach zielone gumowe pantofle. Całym ich dobytkiem był mały worek i szmatka służąca za ręcznik. Razem z nimi przyjechało kilkunastu dorosłych opiekunów. Polską kadrę ośrodka stanowiły osoby starannie sprawdzone przez bezpiekę – ludzie o właściwym pochodzeniu, bez krewnych na Zachodzie, z wykształceniem pedagogicznym i o akceptowalnym światopoglądzie. Przeważały młode absolwentki liceów pedagogicznych. Wszyscy zostali objęci nakazem pracy w ośrodku i poinformowani o obowiązku zachowania tajemnicy.
Dzieci przyjechały do Polski chore. Miały grzybicę, zapalenie spojówek, były zarobaczone. Niektóre chorowały na malarię i nieznane choroby, których polscy lekarze nie potrafili leczyć. Wiele było całkiem łysych – liszaje wyżarły im włosy. Przez pierwsze tygodnie ośrodek w Płakowicach przypominał olbrzymi szpital dziecięcy.
Mali Koreańczycy bardzo dzielnie znosili ból i choroby. Osoby, które ich pamiętają opowiadały, jak koreańskie dzieci mdlały na fotelach dentystycznych podczas borowania, ponieważ nie chciały się przyznać, że je to boli.
Kiedy już wyzdrowiały zaczęły się zajęcia z polskimi opiekunami.
Dzieci nie znały ani słowa po polsku, a ich opiekunowie nie mówili po koreańsku. Wyrósł między nimi językowy mur. Nauczyciele zaczęli więc porozumiewać się z podopiecznymi na migi oraz przy pomocy rysunków. Nieocenioną pomocą okazał się słynny elementarz Mariana Falskiego. Językowy mur powoli zaczął się kruszyć.
Koreańskie dzieci zdumiewały opiekunów niesamowitym zdyscyplinowaniem. Bezwzględnie wykonywały wszystkie polecienia wydawane przez koreańskich wychowawców oraz tzw. kapitanów – starszych dzieci wybranych przez ogół na porządkowych. Ci ostatni potrafili być bardzo brutalni wobec młodszych. Polski personel musiał często interweniować i pacyfikować nadgorliwca.
Oprócz bariery językowej istniała też bariera kulturowa. Dzieci, mające za sobą koszmarne przeżycia wojenne nie chciały spać na łóżkach. Ściągały materace i urządzały sobie posłania na podłodze. Nie chciały jeść masła, ponieważ go nie znały, podobnie jak czekolady i cukierków. Z okolicznych ogródków zbierały cebulę i paprykę, które uważały za przysmaki. Polowały na szczury w piwnicach ośrodka i piekły je nad ogniskiem, jadły mchy i grzyby znalezione w lesie.
Dzieci szybko przyswajały język polski. Już po roku pobytu swobodnie rozmawiały z opiekunami w języku Mickiewicza. Ich koreańscy wychowawcy patrzyli na to bardzo niechętnie. Uważali, że dzieci ulegają wynarodowieniu.
Stosunki koreańskich wychowawców z dziećmi były niezwykle oschłe i oparte na bezwzględnej dyscyplinie. Żaden z nich nie okazał nigdy jakichś normalnych uczuć w stosunku do podopiecznych. Pracownicy ośrodka wspominali szok, jaki przeżyli, gdy do Płakowic przyjechał ambasador Korei Północnej w Polsce. Wśród dzieci znajdował się jego wnuk, którego nie widział od kilku lat. Z kamienną twarzą podał mu rękę, tak jak innym dzieciom.
Nic dziwnego, że mali goście z Dalekiego Wschodu garnęli się do polskich opiekunów…
Kiedy mali Koreańczycy zadomowili się już w ośrodku na dobre, zaczęli uczęszczać do polskich szkół podstawowych. Grono nauczycielskie czekał ciężki szok.
Polskie dzieci trzeba było gonić do nauki. Małych Koreańczykow trzeba było z kolei pilnować, by… choć trochę odpoczęli. Cały czas nosili przy sobie polskie podręczniki i w każdej wolnej chwili czytali je. Na wycieczce, podczas przerwy, po lekcjach – zawsze, kiedy mieli ku temu okazję uczyli się historii Polski i naszego języka. Przerabiali taki sam program szkolny jak polskie dzieci z tą różnicą, że mieli dodatkowo lekcje języka koreańskiego. Mimo tych zajęć dzieci stopniowo zapominały koreańskiego i rozmawiały ze sobą wyłącznie po polsku. Często zdarzało się, że z języka koreańskiego miały bardzo słabe oceny, a z polskiego i innych przedmiotów – same piątki.
Mijały lata. Dzieci podrosły i między nimi, a polskimi wychowawcami powstały wręcz rodzinne więzi. Koreańczycy często zwracali się do ulubionych opiekunów per „mamo” i „tato”. Ukończyli polskie podstawówki (większość z doskonałymi wynikami) i poszli do liceów. Ci najstarsi rozpoczęli studia na polskich uczelniach.

W 1956 roku w Polsce skończyła się wreszcie koszmarna stalinowska noc i nastała gomułkowska Odwilż. Skostniały system nieco się zliberalizował. Wypuszczono i zrehabilitowano więźniów politycznych, ukrócono samowolę Urzędu Bezpieczeństwa, najgorliwszych ubeków postawiono przed sądem, zrezygnowano z kolektywizacji rolnictwa. Zmiany te z niepokojem obserwował Kim Ir Sen, który na drugim końcu świata właśnie rozpoczynał pracę nad zmianą swojego kraju w gigantyczny obóz koncentracyjny według wymyślonej przez siebie obłąkańczej idei dżucze. Pod koniec 1959 roku kategorycznie zażądał powrotu wszystkich Koreańczyków do dawnej ojczyzny.
Dla dzieci była to niewyobrażalna tragedia. Bardzo związały się z Polską, tu znalazły nowych rodziców, miały przyjaciół, mówiły po polsku i nagle musiały to wszystko rzucić i wracać do kraju, który ledwo pamiętały. Imały się różnych sposobów, by przedłużyć pobyt w Polsce.
Wychowawcy z Płakowic wspominały chłopca, który położył się gołymi plecami na śniegu, by dostać zapalenia płuc i trafić do szpitala.
Tragedię przeżywały nie tylko dzieci. Kilka Polek związało się z koreańskimi opiekunami. Jedna z nich zaszła z Koreańczykiem w ciążę. On pojechał do Warszawy, by w ambasadzie prosić o pozwolenie na pozostanie w Polsce i wszelki słuch po nim zaginął.
Na nic zdały się protesty strony polskiej. Kim Ir Sen postawił na swoim. Dzieci przewieziono do Warszawy i stamtąd samolotami wysłano do Korei Północnej. Ani jednemu nie pozwolono zostać. Po przylocie do Korei kilkoro dzieci podjęło próbę ucieczki do Polski. Piechotą. Utonęły w bagnach na granicy koreańsko-chińskiej.
Przez pewien czas do Płakowic dochodziły pisane po polsku listy z orwellowskiego kraju.
*   *   *

Drogi kochany tato. Długo myślałem o Polsce i tak mi moje myśli zaciągnęły do ucieczki, nie gniewaj się tato, przygotuj mi na wesołych świąt. U mnie nie będą takie czasy, jak wesołych świąt. Tato, o tym to niech tato nikomu nie powie, bo po przejściu granicy ciężko żyłem. Tam siedzieliśmy, a oni krzyczeli dziesięć dni. Potem z milicją wróciliśmy do szkoły i tam znowu był krzyk. Teraz uczę się do pracy w kopalni.

*   *   *

Tato, jak idę do szkoły, to mi się przypominają szkoły polskie. Jak uważam na lekcji i patrzę tak długo na nauczyciela, to mi się wydaje, że jestem w polskiej szkole i nauczyciel zmienia się w polskiego nauczyciela. Jak są zimowe ferie to najbardziej tęsknię do taty. Inne dzieci jadą do swoich taty i mamy, a ja zawsze jestem sama i nie mam gdzie iść. I wtedy mi lecą takie gorące łzy. Wtedy mówię, tato, ja chcę powracać do taty. Szukam taty, ale taty nie ma nigdzie. Ja chyba nigdy nie będę mogła jechać do Polski i zobaczyć tatę. Taka długa droga jest za nami.

*   *   *

Pamiętasz tato ten smalec, którego nie chcieliśmy do jedzenia i tata kazał go do beczki i postawić w korytarzu? Tata powiedział, że jak kto będzie głodny, to może przyjść do tej beczki i jeść. A myśmy tam powrzucali różne rzeczy i śmieci do tej beczki. I tata to zobaczył i powiedział, że jeszcze kiedyś do tej beczki będziemy tęsknić. Tato, śni mi się często ta beczka, że wstaję i jem ten smalec z polski chleb.

*   *   *

Potem listy przestały przychodzić.

Przeczytaj także:
Polskie dzieci maharadży
Syberyjskie dzieci Cesarzowej

Źródła:

Ewa Willaume-Pielka, Koreańczycy w Świdrze, http://www.michalin.pl Dostęp 19.11.2010
Rafał Święcki, Śniły o polskim chlebie i smalcu, Gazeta Wrocławska, 4.06.2010.
Adam Węgłowski, Przecięte serca, Tygodnik Powszechny, 26.10.2010.