Pomoc z końca świata

Warszawa, plac Krasińskich, 15 sierpnia 1944 roku, godzina 2:30.
Grupa kobiet z latarkami w rękach ustawiła się na placu w kształt strzały. Stały w milczeniu, uważnie nasłuchując. Wśród kakofonii strzałów i eksplozji starały się wyłowić odgłosy nadlatujących alianckich bombowców.
I doczekały się.
Od strony ulicy Miodowej z każdą sekundą narastał jednostajny szum silników Liberatora. Maszyna zbliżała się od strony Wisły lecąc dosłownie tuż nad dachami domów. Nagle pilot poderwał ją w górę. Zapewne chciał nabrać wysokości po to, by spadochrony zasobników mogły się otworzyć i ładunek spadł na ziemię nieuszkodzony.
Około dwustu metrów przed placem Krasińskich dwa niemieckie działka skoncentrowały ogień na bombowcu. Ich obsługa nie musiała nawet używać reflektorów – lecący samolot był doskonale widoczny w upiornej poświacie płonącego miasta.
Niemiecki ogień był celny. Kobiety czekające na zrzut na placu Krasińskich słyszały doskonale głuche odgłosy pocisków trafiających w kadłub Liberatora. Bombowiec jakby zamarł w powietrzu, po czym przechylił się na lewe skrzydło i runął na ulicę Miodową.

Zrzutów broni i amunicji dla powstańczej Warszawy dokonywały nie tylko załogi polskie. Do straceńczych lotów nad płonące miasto startowały także Liberatory i Halifaxy pilotowane przez Anglików, Kanadyjczyków, Australijczyków oraz… Afrykanerów.
Amerykanie dokonali jednego zrzutu. 18 września 1944 roku nad Warszawą pojawiło się około stu „Latających Fortec” B-17, które zrzuciły 1284 zasobniki, z których w ręce powstańców dostało się niecałe 300…
W operacji brała udział polska 1586 Eskadra Specjalnego Przeznaczenia utworzona na bazie 301 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Pomorskiej”, brytyjskie dywizjony bombowe 148, 178 oraz 624 (w ich szeregach oprócz Brytyjczyków latali także wspomniani Australiczycy i Kanadyjczycy) oraz dwa dywizjony bombowe Południowoafrykańskich Sił Powietrznych SAAF.

Bombowiec B-24 Liberator w barwach Południowoafrykańskich Sił Powietrznych SAAF.

Bombowiec B-24 Liberator w barwach Południowoafrykańskich Sił Powietrznych SAAF.

Niedziela 13 sierpnia 1944 roku była pięknym, słonecznym dniem. Na pasie startowym lotniska w Celone koło Foggi we Włoszech ustawiły się Liberatory należące do 31 Dywizjonu Bombowego SAAF. Czekał ich krótki lot – mieli dolecieć do Brindisi leżącego około 200 kilometrów na południowy wschód.
Po dotarciu do celu dowódcy załóg wraz z nawigatorami poszli na odprawę do siedziby dowództwa brytyjskiego 178 Dywizjonu Bombowego RAF. Kiedy weszli do obszernego Operation Roomu pierwszą rzeczą, jaką ujrzeli była ogromna mapa Europy zawieszona na ścianie. Wiła się na niej zygzakiem gruba, czarna linia łącząca Brindisi z jakimś miastem na północy. Kiedy podeszli bliżej, odczytali jego nazwę: „Warsaw”.
Warszawa? A po kiego diabła? Polaków mamy bombardować?
Brytyjski oficer wkrótce wyjaśnił im o co chodzi. Tym razem nie polecą z bombami, ale z pomocą dla powstańców.
Afrykanerzy nie wierzyli własnym uszom. Półtora tysiąca kilometrów w jedną stronę, lot nad ośmioma krajami, w większości nad terenem zajętym przez Niemców! To misje dla samobójców albo szaleńców!
Żaden z nich nie wydobył z siebie ani słowa protestu. Byli karnymi żołnierzami, którzy już nie raz spoglądali w oczy śmierci i to nie tylko podczas wojny, ale także w swojej ojczyźnie.
Skoro jest rozkaz, to trzeba go wykonać jak najlepiej.
W tym samym czasie obsługa naziemna ładowała do Liberatorów zasobniki z bronią, amunicją i lekarstwami dla warszawskich powstańców. Każdy bombowiec zabierał dwanaście podłużnych metalowych pojemników o wadze około 150 kilogramów każdy.
Późnym popołudniem dziesięć Liberatorów ozdobionych godłem 31 Dywizjonu Bombowego SAAF po kolei dźwignęło się w powietrze.
Godłem dywizjonu była sowa na tle półksiężyca z łacińskim mottem „Absque metu”, czyli „Bez strachu”.
Bombowce najpierw skierowały się w stronę Albanii, by nad Adriatykiem skręcić na północ. Przeleciały nad Górami Dynarskimi i zniżyły lot nad Węgrami – tam znajdowały się niemieckie stacje radiolokacyjne. Potem bombowce nabrały wysokości, przeleciały nad Tatrami i ponownie obniżyły pułap lotu, by uniknąć spotkania z niemieckimi myśliwcami nocnymi.
Walczące, płonące miasto widać było z oddali. Potężna łuna rozświetlała niebo, a lotnicy z Południowej Afryki pomyśleli sobie, że chyba właśnie tak wygląda piekło…
Bez problemu znaleźli Wisłę i zniżyły lot niemal szorując brzuchem po falach. Nawigator zaczął liczyć mosty.
Załogi brytyjskich i południowoafrykańskich bombowców, nie znający Warszawy odnajdywali miejsca zrzutu „przeskakując” mosty na Wiśle. Mieli instrukcje, według których np. po „przeskoczeniu” trzeciego mostu mieli skręcić w lewo i szukać znaków orientacyjnych w postaci latarek lub ognisk ułożonych w koła, kwadraty lub strzały. O ustawienie znaków zazwyczaj dbały kobiety – pielęgniarki lub łączniczki.
Odnalezienie miejsca zrzutu w płonącym mieście było jak znalezienie igły w stogu siana. Załogi brytyjskie często zwalniały zasobniki byle gdzie i natychmiast skręcały na południe, byle jak najszybciej znaleźć się z dala od tego piekła. Polacy i Afrykanerzy krążyli tak długo, aż nie znaleźli umówionych znaków. Wielu południowoafrykańskich lotników było myśliwymi. W swojej ojczyźnie nie raz polowali na grubego zwierza. Teraz, nad płonącą Warszawą również czekali na „pewny strzał” – właściwe miejsce zrzutu zasobników. W przeciwieństwie do Brytyjczyków latali też bardzo nisko, tuż nad dachami domów. Chroniło ich to w pewnym stopniu przed ogniem artylerii przeciwlotniczej, ale utrudniało znalezienie miejsca zrzutu.
Brytyjczycy zaś, wierni „King’s Regulations” latali wysoko stanowiąc łatwe cele dla niemieckich artylerzystów.
Tej pierwszej nocy nad Warszawą Afrykanerzy stracili dwie maszyny. Liberator porucznika Boba Kettle oberwał tak mocno, że pilot zdecydował się wylądować awaryjnie na Okęciu. Załoga przeżyła, ale trafiła do niewoli.
Inny z południowoafrykańskich Liberatorów, ciężko postrzelany przez Niemców ruszył w drogę powrotną, lecz po kilkudziesięciu minutach jego pierwszy pilot nagle wstał zza sterów i nie mówiąc ani słowa wyszedł z kokpitu, poszedł do komory bombowej i wyskoczył ze spadochronem. Drugi pilot porucznik Christopher Burgess przejął stery, ale wiedział dobrze, że nie zdoła dolecieć tak uszkodzoną maszyną do bazy we Włoszech. Skierował więc Liberatora na wschód i lądował awaryjnie w okolicach Kijowa. Rosjanie internowali załogę, ale po pewnym czasie ją zwolnili.
Następnego dnia do lotu nad Warszawę startowało siedem południowoafrykańskich maszyn. Ten lot był o wiele trudniejszy – wiedzieli już do jakiego piekła lecą. Dwie załogi przypłaciły go życiem.
Liberator dowodzony przez porucznika Grattana Hooeya miał zrzucić zasobniki na plac Krasińskich. O godzinie 2:30 „przeskoczył” most Kierbedzia (dzisiaj w tym miejscu stoi most Śląsko-Dąbrowski) i skręcił w lewo. Był nad ulicą Miodową, kiedy dopadły go pociski niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Runął na ziemię na wysokości obecnej Szkoły Teatralnej, tuż za barykadą wzniesioną przez powstańców kilkanaście dni wcześniej. Paliwo ze zbiorników umieszczonych w skrzydłach prysnęło na wszystkie strony i wszczęło gwałtowny pożar. Na miejscu katastrofy natychmiast zaroiło się od powstańców. Jednym z nich był słynny powojenny komentator sportowy Bohdan Tomaszewski – w czasie Powstania żołnierz AK o pseudonimie „Mały”. Po latach wspominał, że z silników strąconego Liberatora wydobył się głośny syk, jakby umierający człowiek wydawał ostatnie tchnienie…

Wrak Liberatora porucznika Hooeya na ulicy Miodowej.

Wrak Liberatora porucznika Hooeya na ulicy Miodowej.

Natychmiast wyciągnięto z wraku członków załogi. Niestety – wszyscy nie żyli. Pochowano ich na dziedzińcu obecnej szkoły teatralnej, a w 1947 roku ekshumowano i przeniesiono na cmentarz Rakowicki w Krakowie, gdzie spoczywają do dzisiaj.
W Warszawie na ulicy Miodowej znajduje się tablica upamiętniająca śmierć bohaterskiej załogi.
Inny Liberator z południowoafrykańską załogą trafiony przez niemiecką artylerię przeciwlotniczą rozbił się na Pradze. Również i w tym przypadku cała załoga zginęła na miejscu.
W drodze powrotnej do Włoch, w okolicach Otwocka rozbił się trzeci bombowiec z afrykanerską załogą. Dwóch lotników zginęło, a pozostali zostali internowani przez Rosjan.
Dwa dni później, w nocy z 16 na 17 sierpnia 31 Dywizjon dostał kolejny cios – z lotu do Warszawy znowu nie wróciły trzy załogi. Jeden z Liberatorów lecących z pomocą dla powstańców został zaatakowany przez niemiecki myśliwiec w okolicach Krakowa. Bombowiec zainkasował tak morderczą serię, że eksplodował w powietrzu. Tylko drugi pilot, porucznik Johannes Groenewald zdołał się uratować. Ciężko ranny wylądował na spadochronie i został przejęty przez oddział Armii Krajowej. Po wyleczeniu, przez siedem miesięcy walczył w oddziale AK, po czym został przekazany Brytyjczykom.
Dwa inne Liberatory zostało zestrzelone w okolicach Krakowa i Tarnowa. Obydwie załogi zginęły.
W ciągu trzech dni 31 Dywizjon Bombowy SAAF stracił połowę załóg i został wycofany z dalszych lotów, podobnie jak brytyjski 178 Dywizjon Bombowy RAF.
Rolę 31 Dywizjonu przejął 34 Dywizjon Bombowy SAAF mający w godle skrzydlatą pochodnię i motto w języku Zulusów – „Intlasela Zasebusuku” – „Uderzamy w nocy”. Nad Warszawą jeszcze kilkukrotnie pojawiały się bombowce z afrykanerskimi załogami. A w ich bazie we Włoszech w księgach lotów przy wielu nazwiskach pojawiły się adnotacje „Missing in action”…
Dopiero po upadku komunizmu w Polsce, w 1992 roku pojawiła się okazja, by uhonorować tych dzielnych ludzi. Ponad sześćdziesięciu żyjących uczestników misji nad Warszawę otrzymało Krzyże Powstańcze i inne wysokie polskie odznaczenia.
Legenda bohaterskich lotników i ich straceńczych misji nad powstańczą Warszawą do dziś jest starannie pielęgnowana w Republice Południowej Afryki. Trudno znaleźć pilota Południowoafrykańskich Sił Powietrznych, który o nich nie słyszał. Legenda ta przebija wszystkie inne dokonania SAAF podczas wojny.
Nie walki z Włochami w Etiopii, nie udział w kampanii północnoafrykańskiej, ani nie walki we Włoszech – to właśnie loty nad powstańczą Warszawę stanowią najcenniejszą tradycję lotników z końca świata. Do dziś żyje kilku uczestników misji nad daleką Polską i są otoczeni powszechnym szacunkiem.

Tablica ku czci załogi porucznika Hooeya na ulicy Miodowej w Warszawie.

Tablica ku czci załogi porucznika Hooeya na ulicy Miodowej w Warszawie.

Przeczytaj także:
Nierówna walka
Z Kujaw do Rodezji
Powstaniec z Antypodów
Trzy okrążenia Liberatora

Źródło:
Lawrence Isemonger, The men who went to Warsaw, Freeworld Publications, 2002.
Tinus le Roux, „The Men Who Went to Warsaw”: Documentary of the Warsaw Uprising Airlift 1944, http://www.youtube.com, Dostęp 30.08.2014.
Maciej Janaczek-Seydlitz, Zrzuty lotnicze Sprzymierzonych z pomocą powstańczej Warszawie, http://www.sppw1944.org, Dostęp 30.08.2014.
Marcin Kołodziejczyk, Misja dla twardzieli, POLITYKA Pomocnik historyczny, Wydanie specjalne 7/2014.
Bohdan Tomaszewski, Ostatnie tchnienie Liberatora, Pamięć Powstania 44, Rzeczpospolita, Warszawa 2007.