Złowrogi Feniks

Uwaga! Tekst jest drastyczny!
Prowincja Gia Lai, kwiecień 1968 roku.
Śmigłowiec wylądował na skraju wioski. Powoli zapadał już zmierzch i ściana dżungli rozciągającej się tuż za osadą stawała się coraz ciemniejsza. Wioska szykowała się do snu.
Między chatami nie widać było żywego ducha, jeśli nie liczyć kilku szwendających się psów.
Z helikoptera wyskoczyło czterech mężczyzn – trzech Amerykanów w mundurach bez dystynkcji oraz Wietnamczyk w plamiastym uniformie Sił Specjalnych. Pewnym krokiem weszli do wioski i skierowali się ku chacie, którą wcześniej wskazał im storturowany informator.
„Jeśli się mylił albo skłamał, to lepiej, żeby zdechł zanim wrócimy” – pomyślał dowodzący grupą oficer CIA wskazując ruchem głowy niewielką bambusową chatkę, gdzie miał mieszkać agent Vietcongu.
- Otwierać, żółtki! – jego towarzysz bezceremonialnie uderzył w rachityczne drzwi kolbą M-16.
Wietnamczyk z Sił Specjalnych powtórzył głośno jego rozkaz w rodzinnym języku.
Drzwi chatki uchyliły się. Młody chłopak nie zdążył nawet dobrze spojrzeć na intruzów, kiedy zginął. Kula z M-16 trafiła go w głowę i utkwiła w ścianie. Czterej mężczyźni wskoczyli do środka.
W jednym z pomieszczeń na polowym łóżku spał trzydziestoparoletni mężczyzna. Silne dłonie ściągnęły go z posłania i narzuciły na głowę jutowy worek. Usłyszał krzyk swojej żony i płacz dzieci śpiących w sąsiednim pomieszczeniu. Rozległa się seria wystrzałów. Krzyki i płacz umilkły. Chciał krzyknąć, że to jakaś pomyłka, że jest tylko zwykłym rolnikiem, ale w tym momencie jeden z Amerykanów uderzył go z całej siły kolbą karabinu w głowę. Wietnamczyk stracił przytomność.

Amerykanie po wejściu do Wietnamu szybko zrozumieli, że kluczem do zwycięstwa w tej wojnie jest zwalczenie rozległej infrastruktury, którą dysponował Vietcong we wsiach i miasteczkach południowej części podzielonego kraju. Wielu mieszkańców Południowego Wietnamu sympatyzowało bowiem z komunistami z Północy i wspierało ich we wszelki możliwy sposób. Wieśniacy dostarczali partyzantom żywność, informowali o ruchach amerykańskich wojsk, leczyli i gościli w swoich domostwach. Dla Amerykanów każdy Wietnamczyk wyglądał tak samo – nowego mieszkańca wioski łatwo było przedstawić jako wujka, kuzyna, czy innego pociotka.
Vietcong pozbawiony wsparcia ze strony wieśniaków padłby po miesiącu. Amerykanie zrozumieli, że muszą za wszelką cenę zniechęcić cywili do wspierania komunistów.
Takie cele zazwyczaj osiąga się stosując taktykę „zdobywania serc i umysłów”, czyli zyskując zaufanie ludności cywilnej. Wojskowi lekarze leczą wieśniaków, saperzy kopią studnie i pomagają remontować zniszczone budynki, a dzieciom rozdawane są przybory szkolne i zabawki. Taktykę tę stosują z powodzeniem m.in. polscy żołnierze w Afganistanie.
Amerykanie nie zawracali sobie głowy zdobywaniem popularności wśród Wietnamczyków (mimo, że prezydent Lyndon Johnson w przemówieniach mówił co innego). Sięgnęli po najprostszy i najbardziej brutalny środek – terror. Ogół działań mających na celu zwalczenie prokomunistycznej infrastruktury w Wietnamie Południowym został przejęty przez CIA i zyskał miano Programu Phoenix.
Jego korzenie sięgają roku 1961, kiedy w całym Wietnamie było tylko około stu Amerykanów – doradców wojskowych. Razem z nimi przebywał tam także niejaki Robert Thompson – brytyjski specjalista do walki z terroryzmem, który zaproponował przeprowadzenie powszechnego spisu ludności Południowego Wietnamu. Census zorganizowany przez lokalną policję dostarczył olbrzymią ilość danych na temat Wietnamczyków. Odnotowane zostały nie tylko ich nazwiska i adresy, ale także informacje o zatrudnieniu, dochodach, oszczędnościach, poglądach politycznych i pokrewieństwie. Wykonano im zdjęcia i pobrano odciski palców. Wszystkie te dane zostały starannie skatalogowane.
Kilka lat później, kiedy wojna rozgorzała na dobre oficerowie CIA skwapliwie skorzystali z tak cennego źródła.
Do wsi i miasteczek Południowego Wietnamu weszli członkowie specjalnych oddziałów zwiadowczych PRU (Provincional Reconnaisance Unit) w towarzystwie południowowietnamskich oficerów i policjantów, by zaaresztować potencjalnych sympatyków Vietcongu.
We wszystkich 44 prowincjach Południowego Wietnamu powstały centra śledcze, oficjalnie zarządzane przez policję, jednak w rzeczywistości będące pod kontrolą ludzi z CIA.
Miały one formę czterech piętrowych budynków zbudowanych na planie kwadratu. W każdym z nich znajdowało się kilkadziesiąt pojedynczych cel, w których przetrzymywani byli podejrzani o prokomunistyczne sympatie.
Spali na gołym betonie, a za ubikację służyła dziura w podłodze.
„Nie mają toalet w swoich domach, więc dlaczego mielibyśmy instalować je w ich celach?” mówili Amerykanie.
Więzienia były „koedukacyjne” – Amerykanie równie często aresztowali kobiety, jak i mężczyzn.
Szczękali zębami z zimna – noce zwłaszcza w górskich regionach Wietnamu bywają bardzo zimne.
Nie wychodzili na żadne spacery. Celę opuszczali tylko po to, by być zaprowadzonym na przesłuchanie.
Najpierw delikwent trafiał pod prysznic. Długotrwałe przebywanie w celi bez toalety sprawiało, że więźniowie byli pokryci własnymi ekskrementami i przesłuchiwanie ich byłoby dość nieprzyjemne.
Potem badał ich lekarz, by upewnić się, że nie są nosicielami jakichś groźnych chorób i czy są w dobrej kondycji fizycznej.
Żaden śledczy nie chciał, by przesłuchiwany zszedł już pierwszego dnia…
Amerykanie stosowali cały wachlarz środków. Od perswazji, przez długotrwałe pozbawianie snu, aż bo najbardziej wyrafinowane tortury.
Kobiety były wielokrotnie gwałcone, do pochew wprowadzano im stłuczone butelki lub żywe węgorze. Mężczyznom przypinano przewody elektryczne do genitaliów i innych wrażliwych części ciała (ta tortura była znana jako „Bell Telephone Hour” od nazwy popularnego telewizyjnego quizu).
Powszechnie stosowano podtapianie oraz „samolot” – wiązano więźniowi ręce z tyłu, wieszano pod sufitem i obijano. Używano również psów, którymi szczuto przetrzymywanych.
Gdy Amerykanie chcieli szybko uzyskać informację wówczas nie przebierali w środkach. Ustawiali koło siebie dwóch przywiązanych do krzeseł podejrzanych, jednemu od razu strzelali w głowę, a drugi widząc na sobie mózg nieszczęśnika najczęściej od razu zaczynał sypać.
Niekiedy brano kilku naraz do śmigłowca i po kolei wyrzucano ich z wysokości kilkuset metrów, aż pozostali przestali milczeć. Czasem przywiązywano jednemu linę do nogi i przeciągano po koronach drzew. Po wciągnięciu go do środka maszyny (a raczej tego, co z niego zostało) po raz kolejny zadawano jego współtowarzyszom pytania, które już nie pozostawały bez odpowiedzi.
Jeden areszt prowadził do kolejnych. Storturowani ludzie podawali nazwiska swoich znajomych, sąsiadów, podawali cokolwiek, byle skończyły się tortury.

Los Wietnamczyków schwytanych przez ludzi z  Programu Phoenix był najczęściej tragiczny.

Los Wietnamczyków schwytanych przez ludzi z Programu Phoenix był najczęściej tragiczny.

Zmaltretowanego Wietnamczyka wsadzano do śmigłowca i wieziono do jego rodzinnej wioski. Tam nakładano mu na głowę worek z wyciętymi otworami na oczy i prowadzono przez wieś. Gdy przechodzili koło chaty przetrzymywanego miał poinformować o tym swoich oprawców umówionym gestem np. drapiąc się w głowę. Wieczorem tego samego dnia ludzie z CIA przylatywali do wioski ponownie. Chwytali podejrzanego, najczęściej mordowali jego rodzinę i przewozili go do jednego z centrów śledczych.
Nie potrzebuję chyba pisać, że ogromna część przetrzymywanych i torturowanych ludzi nie miała nic wspólnego z Vietcongiem.
Wielu z nich padło ofiarami sąsiadów, czy znajomych którzy wskutek zadawnionego sporu lub zwykłej zawiści donosili do nich na policję oskarżając o prokomunistyczne sympatie.
Inni zostali schwytani dlatego, że ich nazwisko wykrzyczał podczas tortur jakiś krewny, który nie mógł znieść bólu.
Wśród amerykańskich informatorów znajdowali się podwójni agenci, którzy w rzeczywistości pracowali dla Vietcongu. Ci wydawali w ręce CIA ludzi, którzy szczerze sympatyzowali z Amerykanami.
Program Phoenix był tajemnicą poliszynela, ale zwykli amerykańscy żołnierze bali się o nim mówić. Ludzie z CIA nie cofali się przed likwidacją rodaka, który mógł zagrozić programowi.
Często zresztą używali amerykańskich żołnierzy oskarżonych o zbrodnie wojenne do przeprowadzania tajnych, samobójczych misji.
W amerykańskiej armii, jak w każdej innej zresztą, nie brakowało wszelkiej maści przestępców, alkoholików, narkomanów i zboczeńców seksualnych. Dla nich dyskretna wietnamska dżungla była rajem, w którym mogli pofolgować swoim skłonnościom do gwałtu i mordowania. Tylko niektórzy z nich trafili przed oblicza sądów wojskowych, które skazały ich na długoletnie wyroki.
Nie znaczyło to jednak, że je odsiedzą.
Zboczeńca, który zgwałcił wietnamską dziewczynkę i wymordował jej rodzinę odwiedzał w celi człowiek z CIA i składał mu propozycję nie do odrzucenia – zgodzi się na udział w arcytrudnej operacji lub resztę życia spędzi w więzieniu.
Delikwent przechodził gruntowne przeszkolenie po czym wysyłany był do dżungli, by zlokalizować bazę komunistów, której namiary podał podczas tortur jeden z aresztowanych sympatyków Vietcongu. Kiedy udało mu się wykonać zadanie Amerykanie posyłali na miejsce bombowce B-52, które równały okolicę z ziemią zabijając przy okazji zwiadowcę-zboczeńca.
Więźniowie po wyciśnięciu z nich wszelkich wartościowych danych byli likwidowani lub przekazywani w ręce południowowietnamskiej policji. Co w wielu przypadkach oznaczało ten sam los…
W ciągu pięciu lat (1967-1972) przez Program Phoenix przewinęło się ponad 80 tysięcy Wietnamczyków. Przeżyła połowa.
Informacja o tym programie dotarła do opinii publicznej w maju 1970 roku, kiedy agent CIA Ed Murphy pojawił się na konferencji prasowej zorganizowanej dla zagranicznych korespondentów i ujawnił jego istnienie.
Program zamknięto dwa lata później. Agenci CIA, którzy brali w nim udział dostali odprawy pieniężne i przypomnienie, by nie ważyli się puścić pary z ust. Większość się do tego zastosowała – wiedzieli, do czego zdolni są ich niedawni pracodawcy.
Szef Programu Phoenix Theodore „Ted” Shackley po wojnie zaczął się wspinać po drabinie kariery w CIA. Odegrał znaczącą rolę w obaleniu chilijskiego prezydenta Salvadora Allende. W 1976 roku szef CIA George Bush senior mianował go szefem wydziału tajnych operacji. Trzy lata później  został usunięty ze stanowiska za udział w sprzedaży materiałów wybuchowych libijskiemu dyktatorowi Muammarowi Kadafiemu. W latach 80-tych wziął udział w aferze Iran-Contras – nielegalnej sprzedaży broni do Iranu. Zmarł w 2002 roku.
Jego zastępca Thomas Clines był jedną z głównych figur CIA podczas Tajnej Wojny w Laosie. Na początku lat 70-tych został szefem operacji CIA w Chile i walnie przyczynił się do obalenia prezydenta Allende. Potem wraz z dawnym szefem uczestniczył w sprzedaży broni do Iranu. Zmarł w lipcu tego roku.
Innymi wysokimi oficerami CIA biorącymi udział w Programie Phoenix byli Frank Sturgis, Eugenio Martinez i Howard Hunt. Po zakończeniu programu stali się sławni jako uczestnicy Afery Watergate, która zakończyła polityczną karierę prezydenta Nixona.
Program Phoenix dostarczył CIA ogromnej wiedzy na temat metod przesłuchiwania ludzi, którą Agencja wykorzystuje po dzień dzisiejszy.

Przeczytaj także:
Hanoi Hilton
Masakra w My Lai

Źródło:
Douglas Valentine, ABCs of American Interrogation Methods, Counterpunch, 15.05.2004.
Phoenix Program, http://en.wikipedia.org, Dostęp 30.11.2013.
Leo J. Daugherty, Gregory Louis Mattson, NAM: a photographic history, MetroBooks 2001.