Szaman

Morze Północne, 1934 rok.
Grupa pasażerów zgromadzona przy mostku kapitańskim transatlantyka SS „Kościuszko” z przerażeniem przyglądała się niezwykłemu widowisku.
Morze szalało, kilkunastometrowe fale przewalały się obok statku, który pochylał się w przód i w tył, skutkiem czego wszyscy zgromadzeni kurczowo trzymali się barierki. Co chwila jakaś wściekła fala smagała bryzgami pokład statku.
Na samym dziobie, w miejscu najbardziej narażonym na uderzenia fal przechadzała się para złożona z kapitana oraz jednej z pasażerek. Kapitan – dwumetrowy olbrzym trzymał swoją partnerkę pod ramię i kroczył bardzo powoli, jakby brał udział w procesji. Jego towarzyszka szła sztywno, sparaliżowana strachem, pewna, że za sekundę kolejna fala zmyje ich do morza.
Nic takiego jednak nie następowało.
Przed transatlantykiem wyrosła ogromna fala, po prostu góra wodna. Z ust pasażerów zgromadzonych przy mostku wyrwał się okrzyk przerażenia. Teraz już nic nie ocali kapitana i jego towarzyszki.
Kapitan spokojnym krokiem podszedł do masztu umocowanego na dziobie statku, wyciągnął prawicę i krzyknął potężnym głosem:
- Cicho, Matka Morze!!!
Fala schowała się pod dziobem transatlantyka, który gwałtownie podskoczył do góry. Bryzgi wody prysnęły na boki, ale żadna kropla nie spadła na pokład.
Kapitan cały czas trzymając pod rękę bladą ze strachu kobietę zawrócił i spokojnym krokiem wrócił na mostek. Ani jedna kropla wody nie dosięgła jego ani pasażerki. Dopiero kiedy znaleźli się przy mostku przez dziób przewaliły się tony morskiej kipieli.
Pasażerowie nie mogli wydobyć z siebie ani słowa. Oto na ich oczach polski kapitan żeglugi wielkiej zmusił do posłuszeństwa potężnego Neptuna.

Był bez wątpienia najbardziej niezwykłym człowiekiem, jaki kiedykolwiek dowodził statkami z polską banderą. Za swój obowiązek uważał nie tylko bezpieczne dowiezienie pasażerów do punktu docelowego, ale przede wszystkim ich „oczarowanie”. Wychodziło mu to znakomicie.
Karol Olgierd Borchardt ochrzcił go mianem „Szamana Morskiego” w książce pod tym samym tytułem napisanej w 1942 roku w Szkocji. Nawet jednak on nie znał jego prawdziwego życiorysu. I trudno się dziwić – Szaman, podobnie jak sienkiewiczowski Zagłoba tworzył na swój temat setki mitów, często wzajemnie się wykluczających.
Wiadomo, że kapitan Eustazy Borkowski urodził się w Warszawie w marcu 1887 roku. W wieku 14 lat rzucił szkołę i uciekł na morze, gdzie pracował jako chłopiec okrętowy (nie wiadomo jednak gdzie i na jakim statku…). Następnie zapisał się do szkoły morskiej w Rydze i po jej ukończeniu został oficerem rosyjskiej marynarki handlowej. Po I Wojnie Światowej (podczas której, jak twierdził, taranował niemieckie okręty podwodne swoimi statkami, za co otrzymał najwyższe odznaczenia) znalazł się w Paryżu i przez następne dziesięć lat pracował jako kierowca taksówki. Wrócił do Polski w 1929 roku i zatrudnił się w Polsko-Brytyjskim Towarzystwie Okrętowym jako kapitan parowca „Premjer”. Potem przeszedł do Polskiego Transatlantyckiego Towarzystwa Okrętowego (przemianowanego w 1934 roku na Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe S.A.) i rozpoczął karierę na wielkich pasażerskich transatlantykach.

Kapitan żeglugi wielkiej Eustazy Borkowski (1887-1960) – słynny Szaman Morski.

Przedwojenna Polska posiadała siedem wielkich okrętów pasażerskich pływających na trasach północno- i południowoamerykańskiej oraz palestyńskiej. Trzy pierwsze – „Kościuszko”, „Pułaski” oraz „Polonia” zostały zakupione w 1930 roku. W 1935 roku podniesiono banderę na nowowybudowanym „Piłsudskim”, a rok później do floty dołączył jego bliźniak – „Batory”. Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej zwodowano jeszcze „Sobieskiego” i „Chrobrego”.
Szaman najdłużej pływał na „Kościuszce” i był z nim najmocniej związany. Pasażerowie przekazywali sobie z ust do ust informacje o niezwykłym kapitanie, a schodząc na ląd obiecywali sobie, że jeśli kiedykolwiek jeszcze będą płynęli przez Atlantyk, to tylko na „Kościuszce” i tylko z Szamanem.
Jego życiową dewizą było „To co daje nam szczęście, nie jest fikcją”. Jak na Szamana przystało – „czarował” pasażerów na przykład opisanymi we wstępie pokazami „zaklinania fal”. Wziąwszy pod rękę jedną z pasażerek przechodził z nią podczas sztormu wzdłuż najbardziej narażonej na uderzenia fal części pokładu. Nigdy nie zdarzyło się, by któraś z nich została choćby ochlapana.
Szaman po prostu doskonale znał swój statek. Pływał na „Kościuszce” kilka lat i z biegiem czasu potrafił na pierwszy rzut oka ocenić, czy dana fala wejdzie na pokład, czy nie.
Napotykając pośrodku Atlantyku samotną mewę Szaman przedstawiał ją pasażerom jako ptaka o złamanym sercu, który doznawszy zawodu miłosnego postanowił zakończyć życie w falach oceanu. Z lotu owej mewy wróżył jak z kart – przewidywał siłę i kierunek wiatru, wysokość fal, a nawet kształt chmur, jakie „Kościuszko” napotka w najbliższych godzinach. Jego przepowiednie sprawdzały się co do joty.

Transatlantyk SS „Kościuszko”. Wybudowany w 1915 roku w Glasgow początkowo pływał dla armatora rosyjskiego jako „Caryca”. Po I Wojnie Światowej przeszedł pod banderę duńską jako „Lithuania”. W 1930 roku został zakupiony przez Polskie Transatlantyckie Towarzystwo Okrętowe i przemianowany na „Kościuszkę”. Pływał do Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Argentyny oraz Palestyny. Podczas II Wojny Światowej służył jako transportowiec wojska. W 1946 roku został sprzedany Brytyjczykom i cztery lata później pocięty na złom.

Czasem będąc wieczorem na mostku z grupą pasażerów pytał się oficera wachtowego jaka jest poprawka kompasu. Otrzymawszy odpowiedź wychodził przed mostek i wyciągnąwszy ręce ku rozgwieżdżonemu niebu i wskazując konkretne gwiazdy „obliczał” kąt między ramionami i podawał na mostek „właściwą” poprawkę, różniącą się zazwyczaj o pół lub jeden stopień.
Oficerowie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to pic na wodę dla pasażerów. Ci schodzili jednak z mostku oszołomieni umiejętnościami Szamana.
Jego erudycja i przyjacielskie usposobienie zjednywały mu tłumy znajomych. W każdym porcie, do którego zawinął równie głośno witali go zwykli ludzie na ulicach, jak i lokalni arystokraci.
Szaman słynął jako poliglota. Twierdził, że włada biegle dwunastoma językami, jednak pływający z nim oficerowie twierdzili, że było ich około dwudziestu. W każdym razie z każdym pasażerem statku był w stanie porozmawiać w jego ojczystym języku.
Oficerowie pływający z nim musieli nauczyć się dodatkowego języka – szamańskiego. Szaman był bowiem ogromnym mężczyzną (miał około dwóch metrów wzrostu) o twarzy obdarzonej niewiarygodnie wielkim nosem. Wydając rozkazy swoim oficerom Szaman posługiwał się straszną wymową nosową, skutkiem czego marynarze słyszeli coś w rodzaju:
– Kochaaaaany mój!*  Ą-DĘ-DĄ-Ę-DĘ-DĘ!
Zrozumienie „szamańskiego” zajmowało kilka tygodni. Co ciekawe – do pasażerów Szaman zwracał się normalnie, nie powodując żadnych problemów ze zrozumieniem go.
Miał zwyczaj zapraszać do swojej kabiny wybranych pasażerów i tam, przy dźwiękach gitary snuć godzinami opowieści o swoich przygodach z siedmiu mórz.
Kapitanowie polskich transatlantyków często zamieniali się miejscami. Kiedy jeden zachorował lub udawał się na urlop, inny przejmował dowodzenie jego statkiem.
W listopadzie 1935 roku ciężko zachorował kapitan Mamert Stankiewicz, dowódca transatlantyka „Piłsudski”, słynny Znaczy Kapitan. Jako jego zastępcę wyznaczono Szamana.
Tajemnicą poliszynela był fakt, że obaj kapitanowie nie darzyli się wzajemnie sympatią.
Znaczy Kapitan słynął z nieprzystępności, lodowatego usposobienia i żelaznej dyscypliny, której bezwzględnie wymagał od swoich oficerów. Grono jego najbliższych oficerów, wyznających te same wartości nazywano powszechnie Pretorianami.
Teraz owi Pretorianie przeszli pod dowództwo Szamana.
Po kilku dniach służby ogarnęło ich przerażenie. Oto dowodzi nimi jakiś wariat, zapewne uciekinier z zakładu zamkniętego, który twierdzi, że zaklina fale, kurs statku odczytuje po locie jakiegoś ptaszyska i twierdzi, że podczas wojny taranował statkiem handlowym niemieckie okręty podwodne! Ktoś taki ma im wydawać rozkazy? To może już lepiej od razu wyskoczyć za burtę!
Szaman zbywał ich obawy wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że jest w przymierzu z Neptunem, a zatem jego statkowi nic złego przytrafić się nie może.
I faktycznie, żaden z dowodzonych statków nigdy nie znalazł się w niebezpieczeństwie. Szaman był po prostu bardzo dobrym kapitanem.
A co do niebezpieczeństw to zwykł mawiać „Zawsze boję się żony i czasami Pana Boga”.
Jeszcze przed zwodowaniem „Batorego” został wyznaczony na jego kapitana. Pływał na nim do września 1939 roku.
Wybuch wojny zastał go w drodze do Nowego Jorku. Dotarłszy na miejsce udzielił kilku wywiadów amerykańskim gazetom, w których twierdził, że podobnie jak podczas poprzedniej wojny będzie teraz taranował hitlerowskie łodzie podwodne swoim transatlantykiem. Szefostwo linii żeglugowych uznało to jednak za kiepski żart i zdjęło go ze stanowiska. Szaman nie miał zamiaru zejść z mostka „Batorego” po dobroci, więc musiano go sprowadzić siłą.
Podczas wojny pływał na amerykańskich transportowcach wojskowych. Uzyskał obywatelstwo amerykańskie i po wojnie służył we flocie handlowej USA. Zamieszkał na Staten Island w Nowym Jorku, gdzie zmarł 9 maja 1960 roku. Jego grób znajduje się w East Hanover w stanie New Jersey.
Był wielkim patriotą i niezwykłym człowiekiem. Uwielbiał pompę, poklask i podziw. Był geniuszem autoreklamy zakochanym we własnej legendzie, ale jednocześnie był świetnym kapitanem, który równie sprawnie dowodził transatlantykiem, co „czarował” swoich pasażerów. Jak szaman.

——————–
* Tymi słowami Szaman zawsze zwracał się do podwładnych.

Przeczytaj także:
Wizyta u Znaczy Kapitana

Źródło:
Karol Olgierd Borchardt, Szaman Morski, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1985.
Karol Olgierd Borchardt, Znaczy Kapitan, Wydawnictwo Morskie, Gdynie 1968.
Eustazy Borkowski, http://pl.wikipedia.org, Dostęp 23.06.2013.