Pancerna pięść Rzeczypospolitej

„…Kilkanaście tysięcy janczarek gruchnęło naraz, „jakoby jeden człek strzelił”. Chwila jeszcze: janczary ustawiają się silniej na nogach; niektórzy mrużą oczy na widok straszliwej nawały, niektórym drżą ręce trzymające dzidy, serca wszystkie walą jak młotem, zaciskają się zęby, piersi dyszą gwałtownie. Tamci już, już dobiegają, już słychać grzmiący oddech koni — zniszczenie leci, zguba leci, śmierć leci!…”
Szarża husarii pod Chocimiem 11 listopada 1673 roku opisana przez Henryka Sienkiewicza w „Panu Wołodyjowskim”.

Polska husaria uznawana jest za najskuteczniejszą i najwspanialszą jazdę, jaką widział świat. I słusznie. Od momentu powołania jej do życia przez Sejm na początku XVI wieku przez pierwsze 125 lat istnienia nie przegrała ani jednej bitwy. Siała postrach i panikę w szeregach wrogów, którzy często pierzchali na sam widok ciężkozbrojnych jeźdźców. Odnosiła wspaniałe zwycięstwa nad kilkukrotnie liczniejszymi armiami. Podczas pierwszej bitwy pod Chocimiem w 1621 roku sułtan Osman II na widok swojej stutysięcznej armii rozgromionej przez 8000 husarów rozpłakał się z bezsilności. Najemnicy zaciągający się do wrogich armii przezornie zastrzegali sobie w kontraktach, że nie będą musieli walczyć z polską jazdą. „Skrzydlaci jeźdźcy” byli dla nich demonami śmierci, zagładą od której nie ma ratunku.
Husaria była nie tylko elitą wojska, lecz także elitą narodu. Służyli w niej niemal wyłącznie synowie największych i najbogatszych rodzin Rzeczypospolitej. Innych bowiem nie było stać na wystawienie niezwykle kosztownego pocztu.
Zacznijmy od konia. Typowy koń husarski miał w sobie mieszankę krwi polskiej, najczęściej pochodzącej od dzikiego tarpana oraz tureckiej lub perskiej. Krzyżując ze sobą te rasy wyhodowano odmianę konia idealnie nadającego się dla husarii – był niezbyt duży, ale bardzo szybki i niezwykle wytrzymały. Nie był też zbyt wybredny i często zadowalał się byle jaką paszą. Problem polegał na tym, że dojrzałość i „zdolność bojową” zyskiwał dopiero w wieku około siedmiu lat. Koń taki, odpowiednio utrzymany i właściwie wyszkolony był niezwykle drogi – najtańszy husarski rumak kosztował 200 czerwonych złotych, podczas gdy roczny dochód dobrego rzemieślnika nie przekraczał 100 czerwonych złotych. A husarz potrzebował takich koni kilka…
Warto w tym miejscu wspomnieć, że sprzedaż konia husarskiego za granicę lub ujawnienie techniki jego szkolenia były traktowane jako zdrada stanu i karane śmiercią.
Początkowo husaria była jazdą lekką. Jeźdźcy nie stosowali zbroi, lecz chronili ciała podłużnymi drewnianymi tarczami. Za czasów Stefana Batorego zaczęli okrywać się żelazem. Stosowano zbroje dwojakiego rodzaju – płytowe oraz karaceny.
Zbroja płytowa składała się z napierśnika, obojczyka,  naramienników oraz karwaszy chroniących przedramię. Głowę rycerza chronił szyszak wyposażony w policzki i nakarcznik. Z przodu znajdował się daszek, do którego mocowano blokowany śrubą nosal chroniący przed ciosem nos i górną część twarzy. Napierśnik często był zdobiony motywami religijnymi, guzami itp.
Karacena była zbroją bardziej misterną, a co z tym idzie – droższą. Miała postać skórzanego kaftana, do którego przyszyte były nachodzące na siebie żelazne łuski. Była cięższa, a jednocześnie nie zapewniała takiej ochrony, jak zbroja płytowa.
Podstawową bronią husarza była kopia. Wykonana z drewna osikowego, niezwykle sztywna i lekka miała około 5 – 6 metrów długości. Swoją lekkość zawdzięczała technologii produkcji. Osikowe drzewce, samo w sobie bardzo lekkie przekrajano wzdłuż i drążono. Następnie wydrążone połówki sklejano, obwiązywano rzemieniem i polewano smołą. W tylnej części kopii znajdowała się kula stanowiąca przeciwwagę oraz służąca jako ochrona dłoni żołnierza. Grot kopii miał około pół metra długości i był zaopatrzony w długie metalowe pręty biegnące wzdłuż drzewca – zapobiegały one odrąbaniu grota.
Podczas przemarszów drugi koniec kopii spoczywał w specjalnej tulei przytroczonej do siodła – żołnierz w ten sposób nie męczył dłoni dźwigając drzewce. Podczas szturmu pochylał ją ku przeciwnikowi nie wyjmując jej z tulei – szarpnięcie spowodowane napotkaniem na przeszkodę przenosiło się na siodło i nie wyrywało kopii z rąk. Na końcu kopii umocowany był proporzec około dwumetrowej długości, najczęściej w barwach biało-czerwonych, ale także w barwach charakterystycznych dla danej chorągwi. Stanowił on broń psychologiczną. Podczas szturmu łopotał i owijał się wokół drzewca, często płosząc w ten sposób konie nieprzyjaciela. Stanowił także ważny sygnał dla wrogów – „Oto my – straszliwa jazda polska, śmierć od której nie ma ucieczki”.
Kopia była jedyną częścią wyposażenia husarza, którą otrzymywał on odgórnie, od swoich przełożonych. Chodziło o ujednolicenie „broni pierwszego kontaktu”.
Podczas bitwy pod Połonką husarz litewski przebił kopią sześciu rosyjskich piechurów na raz. To wyjątek, ale przebicie trzech-czterech wrogów nie było niczym nadzwyczajnym.
Drzewce kopii łamało się w pierwszych sekundach szturmu, więc husarz odrzucał jego złomek i chwytał za koncerz – długi na 180 cm wąski miecz o trójkątnym lub czterokątnym przekroju, służący do kłucia. Używał go głównie przeciwko opancerzonej jeździe lub piechocie – ostry koniec koncerza bez problemów przebijał każdą zbroję.
Kiedy koncerz się złamał lub wytrącono mu go z ręki, chwytał za szablę. Rodzajów szabli używanych przez husarię nie sposób tu wymienić, lecz należy wspomnieć o najpopularniejszej jej odmianie – szabli husarskiej. Była to prosta, lekko zakrzywiona szabla z głownią o dwóch bruzdach, których zadaniem było zwiększenie sztywności ostrza przy jednoczesnym zmniejszeniu jego wagi. Rękojeść szabli była zamknięta i wyposażona w specjalny pierścień chroniący kciuk, którego odrąbanie praktycznie pozbawiało żołnierza wartości bojowej.

Husarz na obrazie pędzla Józefa Brandta.

Oprócz kopii, koncerza i szabli husarz dysponował także bronią palną – w olstrach u siodła spoczywał jeden lub dwa pistolety. Tej broni jednak żołnierze niezbyt chętnie używali. Ówczesna broń palna była mało skuteczna, a celność strzału oddanego z grzbietu wierzchowca była wielce niepewna.
No i wreszcie te nieszczęsne skrzydła…
W powszechnej świadomości funkcjonuje obraz skrzydlatego jeźdźca podobnego do zbrojnego anioła z dwoma ogromnymi skrzydłami wystającymi ponad głowę. To mit powstały w czasach, kiedy husaria nie odgrywała już żadnej roli bojowej i służyła wyłącznie jako asysta pogrzebów wysokiej rangi postaci. Na polu walki jedynie mała część husarzy stosowała jedno skrzydło, które mocowano do tylnego łęku siodła. Miało ono formę listwy z przyczepionymi piórami. Po co one były? Ano, spełniały podobną rolę, co proporzec na kopii – swoim wyglądem miały wystraszyć nieprzyjaciela nieprzywykłego do takich widoków. Opowieści o ich rzekomym szumie, który miał płoszyć konie przeciwnika należy włożyć między bajki. Kto by usłyszał szum jakichś piórek wśród tętentu kopyt, szczęku żelaza i bojowych okrzyków?
Listwa umieszczana z tyłu siodła miała też tę zaletę, że skutecznie chroniła przez uchwyceniem żołnierza na arkan (specjalność Tatarów). Zostawiała mu w takim przypadku swobodę ruchów i umożliwiała przecięcie sznura.
Innym elementem broni psychologicznej, o którym należy tu wspomnieć są skóry lamparcie lub tygrysie, które husarzy nader chętnie narzucali na zbroje.
W filmach historycznych widzimy często polską husarię ubraną w identyczne zbroje i hełmy. To kolejny mit. Każdy husarz wyglądał inaczej, każdy miał olbrzymią swobodę w dobieraniu swojego moderunku. Poza tym każdy z nich dysponował inną kwotą na wyposażenie swojego pocztu.
Jedna rzecz była pewna – bycie husarzem to kosztowna impreza. Przeciętny koszt wystawienia pocztu wystarczyłby na zakup porządnej wsi.
Potęga i skuteczność husarii zmieniała bieg historii. Tak, jak pewnego wrześniowego popołudnia w 1683 roku…
Po chocimskiej wiktorii w 1673 roku, która zapewniła mu koronę Jan III Sobieski rozpoczął zabiegi o utworzenie szerokiej koalicji antytureckiej. Zdawał sobie sprawę, że wojowniczy sąsiad Rzeczypospolitej nie ustanie w swoich podbojach – Osmanowie robili to przecież od początków swojego imperium. Zwrócił się najpierw do Francji i Szwecji, potem do Rosji i Habsburgów. Nikt z nich nie był jednak zainteresowany.
Cesarzowi Leopoldowi I mina zrzedła dopiero wtedy, gdy doniesiono mu, że na początku stycznia 1683 roku przed pałacem sułtańskim w Adrianopolu zatknięto buńczuki – sygnał do kolejnej wyprawy przeciwko niewiernym.
Leopold natychmiast zmienił zdanie w sprawie sojuszu z Polakami i w dniu 1 kwietnia 1683 roku obie strony zawarły układ na mocy którego w razie zagrożenia Wiednia lub Krakowa druga strona pospieszy na pomoc.
Pod koniec marca 1683 roku armia turecka ruszyła z Adrianopola do Belgradu, gdzie 13 maja sułtan Mehmed IV powierzył główne dowództwo wielkiemu wezyrowi Kara Mustafie. Następnie osmańskie oddziały ruszyły na północ. Po drodze armia turecka rośnie w siłę – dołączają do niej Albańczycy, Tatarzy krymscy, Mołdawianie i Wołosi. 10 lipca pod murami austriackiej stolicy staje 150 tysięcy muzułmańskich żołnierzy.
Miasto było dobrze przygotowane do obrony. Otoczone wysokimi murami miało dobrze wyszkoloną załogę liczącą kilkanaście tysięcy żołnierzy pod dowództwem generała Ernsta Starhemberga. Przez dwa letnie miesiące obrońcy stawiali zacięty opór tureckim szturmom. Na początku września stało się jednak jasne, że dni Wiednia są policzone. Liczba obrońców stopniała do kilku tysięcy, morale upadło i wszyscy zdawali sobie sprawę, że lada dzień Turcy wysadzą mury (prace minerskie trwały od początku oblężenia) i islamska fala wleje się do miasta.
Polski Sejm natychmiast uchwalił nowy podatek na utrzymanie kilkudziesięciotysięcznej armii. Jego wyegzekwowanie wymagało jednak czasu, a tego nie było zbyt wiele. Pomoc finansową obiecali także cesarz Leopold I oraz papież Innocenty XI.
16 lipca do Warszawy przybył austriacki poseł i padł polskiemu królowi do nóg błagając o jak najszybszą pomoc.
Sobieski ruszył dwa dni później. Zabrał ze sobą około 27 tysięcy żołnierzy, w tym 25 chorągwi husarskich oraz syna Jakuba. Podążył do Tulln nad Dunajem, gdzie połączyły się z nim oddziały austriackie i niemieckie. Łącznie armia sprzymierzonych liczyła około 70 tysięcy ludzi.
3 września w leżącym nieopodal Tulln zamku Stettelsdorf odbyła się wielka narada wodzów zgromadzonych armii. Naczelne dowództwo niemal jednogłośnie powierzono królowi polskiemu. Nic w tym dziwnego – nikt nie znał tak dobrze Turków jak on. Przebywał w Turcji, walczył z Turkami niezliczoną ilość razy, a dziesięć lat wcześniej starł ich pod Chocimiem. Ba, Jan III Sobieski nawet niezgorzej mówił po turecku!
Turcy też go znali. Wzbudzał w nich paniczny strach i był powszechnie nazywany Lwem Lechistanu.
W dniach 6-8 września wojska sprzymierzonych przeprawiły się przez Dunaj i w ciągu kilku następnych dni zajęły pozycje na przedpolach austriackiej stolicy.
Na lewym skrzydle, nad brzegiem Dunaju ustawiają się wojska austriackie dowodzone przez księcia Karola Lotaryńskiego. Centrum zajmują Niemcy pod dowództwem księcia Waldecka. Polacy z mozołem przeprawiają się przez Las Wiedeński (wiele problemów sprawia transport dział) i ustawiają się na prawym skrzydle.
Według legendy przed bitwą wezyr Kara Mustafa posłał Sobieskiemu wielki wór maku z informacją „Moja wojska są tak liczne, jak ziarna maku w tym worku”. W odpowiedzi polski król odesłał mu niewielki woreczek pełen ziaren pieprzu z tekstem „Nas jest mniej, ale spróbujcie nas rozgryźć…”.
Jest niedziela 12 września 1683 roku, godzina czwarta nad ranem. Wstaje pogodny dzień. W oddziałach austriackich na lewym skrzydle pełna gotowość bojowa. Wzdłuż Dunaju udeptanym traktem ruszają wojska cesarskie. Napotykają oddziały Ibrahima Paszy, z którymi związują się w krwawej walce. Dwie godziny później Karol Lotaryński uderza na całej szerokości lewego skrzydła. Opór turecki jest bardzo zacięty. Pola wokół miejscowości Nussdorf i Heiligenstadt pokrywają się trupami żołnierzy obydwu stron. Kara Mustafa przekonany, że to właśnie od strony Dunaju pójdzie decydujące uderzenie przerzuca swoje siły na prawe skrzydło, by za wszelką cenę odeprzeć Austriaków w stronę Lasu Wiedeńskiego. Jednocześnie nakazuje swoim oddziałom w centrum natarcie na oddziały niemieckie. Żołnierze książąt Rzeszy zatrzymują turecką ofensywę i stopniowo spychają nieprzyjaciela w kierunku Wiednia.
Jest południe. Oddziały polskie na prawym skrzydle zajmują pozycje wyjściowe. Piechota wspierana przez artylerię pod dowództwem generała Marcina Kątskiego rusza do walki, by oczyścić pokryte winnicami wzgórza z Turków i przygotować pole dla jazdy. Traci wielu ludzi, ale zadanie zostaje wykonane. Kara Mustafa wreszcie dostrzega skąd pójdzie główne uderzenie. Przerzuca oddziały na swoje lewe skrzydło. W dolinie, na wprost jazdy polskiej, która właśnie zajęła pozycje do ostatecznego ataku gromadzi się 3/4 armii tureckiej. Mustafa ściąga nawet janczarów oblegających Wiedeń.
Chan tatarski Murad Gerej na czele Ordy Krymskiej próbuje obejść od lewej polską jazdę i uderzyć na nią znienacka. Na widok gotowych do walki husarów hetmana Jabłonowskiego Tatarzy zawracają jednak konie i uciekają.

Bitwa pod Wiedniem na obrazie Józefa Brandta.

Jest godzina 16:00. Na prawym skrzydle Turcy dokonują rozpaczliwego kontrataku na oddziały austriackie. Zostają odrzuceni daleko w tył. Wojska sprzymierzonych otaczają teraz Turków olbrzymim półkolem. Bitwa jest już praktycznie wygrana, a Wiedeń ocalony. Ale Sobieski nie chce poprzestać na tym. Szykuje potężny cios, który raz na zawsze złamie potęgę Osmanów.
Jak przystało na największego wodza swojej epoki starannie się do tego ciosu przygotowuje. O godzinie 17:00 rozkazuje chorągwi porucznika Zbierzchowskiego przeprowadzić próbną szarżę w dół zbocza. Stu kilkudziesięciu husarów wdziera się w szeregi tureckie. Zostają zmasakrowani, ale król wie teraz, że zbocze nie kryje żadnych wilczych dołów, rowów i innych przeszkód.
Jest godzina 18:00. Dwadzieścia pięć chorągwi husarskich, łącznie ponad 2500 ciężkozbrojnych jeźdźców ustawia się w szyku bojowym. Husarze w pierwszym szeregu stają w odległości około 4 metrów od siebie. Ci w drugim rozstawiają się podobnie. Rotmistrze wkładają do ust piszczałki zawieszone na rzemykach – ich wysoki dźwięk jest doskonale słyszalny nawet podczas zgiełku bitewnego. Za pomocą uzgodnionych wcześniej sygnałów będą wydawać rozkazy husarom.
Król Jan III Sobieski nie bawi się w żadne pompatyczne mowy. Zna dobrze swoich żołnierzy i wie na co ich stać. Krzyczy po prostu „Naprzód! W imię Pańskie!”.
Husarzy ruszają stępa, by po kilkuset metrach przejść do kłusu. Rozlega się wiercący w uszach świst piszczałek. Konie przechodzą do galopu. Turcy oddają jedyną salwę z broni palnej. Jest zupełnie nieskuteczna, zaledwie kilkunastu jeźdźców spada z koni. Husarze z tylnego szeregu wysuwają się do przodu i wchodzą w czterometrowe luki między towarzyszami pędzącymi w pierwszym szeregu.  Jednocześnie skrzydłowi delikatnie kierują konie ku środkowi, zacieśniając szereg ciężkozbrojnych jeźdźców. Husarzy pędzą teraz dosłownie kolano w kolano. Żaden koń nie wysuwa się naprzód nawet o pół łba. Pochylają się kopie. Znowu świst piszczałek. Pancerna ława przechodzi teraz do cwału. Z prędkością około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę potężny walec najeżony tysiącami kopii pędzi w stronę tureckich oddziałów.
Król ubrany w kontusz i kołpak z czaplim piórem galopuje na swym płowym koniu Pałaszu równolegle z husarią. Kilkadziesiąt metrów przed szeregiem nieprzyjaciół wstrzymuje Pałasza i patrzy. Nie tylko on. Nacierające za husarią oddziały jazdy niemieckiej i austriackiej także wstrzymują konie, by popatrzeć na szturm polskiej husarii.
To szarża jakiej świat nigdy nie widział i nigdy już nie zobaczy.
Tuż przed starciem husarzy wydają potężny okrzyk, który za ułamek sekundy zostaje zagłuszony trzaskiem kopii, wrzaskiem przerażonych Turków, rżeniem koni i jękami rannych. Husarski taran wdziera się w osmańską armię jak w masło. Tratowani końmi, masakrowani kopiami Tatarzy, janczarzy, Turcy, Wołosi i Albańczycy rzucają się do panicznej ucieczki. Krążące wśród nich opowieści o niezwyciężonej jeździe niewiernych potwierdzają się w całej rozciągłości. To upiory, a nie ludzie, zakute w żelazo monstra siejące śmierć i zniszczenie. Husarzy odrzucają złamane kopie i chwytają za koncerze, którymi kłują uciekających wrogów. Za nimi naciera reszta jazdy sprzymierzonych, która dopełnia dzieła zniszczenia. Wokół świętej chorągwi Mahometa gromadzi się kilka tysięcy najwierniejszych żołnierzy. Ale i oni nie wytrzymają długo. Husarzy połamawszy koncerze chwytają za szable. Ziemia czerwieni się od krwi, która chlupie pod kopytami husarskich rumaków. Słychać strzały – niektórzy husarzy zamiast chwycić za szable sięgają po pistolety i strzelają w plecy uciekającym wrogom.
Jeden z wodzów tatarskich – Hadża Gerej rozumie, że za moment husarska fala zaleje ich i zniszczy. Chwyta więc chorągiew Proroka, zwija ją i wetknąwszy za pazuchę rusza do obozu, gdzie Kara Mustafa rozpaczliwie próbuje zorganizować obronę. Gwardia wezyra próbuje stawić czoła nacierającym husarom, ale po kilkunastominutowej walce zostaje wycięta w pień. Słudzy przemocą wsadzają oszalałego ze strachu wezyra na konia i wypychają go z obozu.
Ucieczka na niewiele mu się przyda. W Belgradzie zostanie z rozkazu sułtana uduszony zielonym sznurem.
Rzeź trwa nadal. Polacy wpadają do obozu, gdzie znajdują około 10 tysięcy Turków rannych podczas oblężenia Wiednia. Natychmiast wszystkich mordują. Uwalniają też kilka tysięcy jasyru chrześcijańskiego.
Niektórzy słudzy wezyra korzystają z zamieszania i plądrują namioty Kara Mustafy i niższych dowódców. Przy ich trupach sprzymierzeni znajdą klejnoty wartości tysięcy dukatów.
Zapada zmrok. Król Jan wjeżdża do zdobytego obozu w towarzystwie królewicza Jakuba i ogląda wspaniały namiot Kara Mustafy. Ciemność nie pozwala mu na ocenę ogromu zwycięstwa, więc każe wojsku czuwać w pełnej gotowości. Dopiero późnym wieczorem zmęczony król kładzie się spać wśród swoich żołnierzy.
Ranek odkrywa przed jego oczami pełen obraz wczorajszej wiktorii. Król zasiada w namiocie Kara Mustafy i pisze dwa listy. W jednym, przeznaczonym dla papieża Innocentego XI pisze parafrazując Juliusza Cezara „Venimus, vidimus et Deus vicit” (Przybyliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył). W drugim, przeznaczonym dla swojej żony Marysieńki pisze „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały.” Odtąd już nigdy żadna muzułmańska armia nie zagrozi Europie.
Ostatnie wielkie zwycięstwo Rzeczypospolitej zostało zaprzepaszczone i niewykorzystane. Imperium Habsburgów urosło w siłę. Jak nam podziękowali za ocalenie – tego nie trzeba przypominać.
Należy jednak przypomnieć inną sprawę. Turcja, której przetrąciliśmy kręgosłup pod Wiedniem sto lat później okazała się być… najwierniejszym sprzymierzeńcem zniewolonej Rzeczypospolitej.
Turcy nigdy nie uznali rozbiorów Polski. Przez cały XIX wiek udzielali pomocy, schronienia i azylu polskim uchodźcom (jednym z nich był Adam Mickiewicz). Podczas powstań narodowowyzwoleńczych w latach 1830-31 oraz 1863-64 w Turcji działali przedstawiciele rządów powstańczych. Karierę w armii tureckiej zrobił Józef Bem, który jako Murat Pasza został tureckim generałem. Mało tego – podczas konferencji międzynarodowych delegaci tureccy zawsze zostawiali jedno krzesło wolne i stawiali przy nim tabliczkę „Dla posła z Lechistanu”. Doprowadzało to przedstawicieli zaborców do szału. W II Rzeczypospolitej podczas obchodów rocznic wiedeńskiej wiktorii zaraz po toaście „za jazdę polską” wznoszono toast „na chwałę Turcji”.
Husaria – pancerna pięść Rzeczypospolitej została rozwiązana uchwałą Sejmu w roku 1776, cztery lata po pierwszym rozbiorze.

Przeczytaj także:
Pierwsza szarża, czyli narodziny mitu
W osiem minut do nieśmiertelności
Ostatnia szarża Tatarów

Źródło:
Leszek Podhorecki, Wiedeń 1683, Bellona, Warszawa 2001.
Andrzej Trzaska-Chojnacki, Odsiecz wiedeńska w 1683 roku, http://www.austro-wegry.org, Dostęp 9.06.2013.
Jakub Augustyn Maciejewski, Odsiecz wiedeńska – ostatnie zwycięstwo I Rzeczypospolitej, http://wielkisobieski.pl, Dostęp 9.06.2013.
Bitwa pod Wiedniem, http://pl.wikipedia.org, Dostęp 9.06.2013.
Radosław Sikora, Maciej Rymarz, http://www.husaria.jest.pl, Dostęp 9.06.2013.