Uciekinier z Laosu

Laos, okolice przełęczy Mu Gia, 1 lutego 1966 roku, godzina 11:00.
Pilot Skyraidera próbował się wyprostować w ciasnej kabinie szturmowca. W końcu już ponad dwie godziny upłynęły od chwili, kiedy oderwał się kołami od pokładu lotniskowca USS
„Ranger”. Wraz z nim na misję ruszyły trzy inne Skyraidery. Nie widział ich – ta cholerna mgła ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów.
Nagle przejaśniło się. Podporucznik Dengler zobaczył nie tylko samoloty trzech swoich towarzyszy, ale i cel ataku – przełęcz Mu Gia, gdzie krzyżowały się dwie ważne odnogi Szlaku Ho Chi Minha. Dowódca klucza wskazał dłonią w dół, po czym zanurkował w kierunku przełęczy. Pozostałe Skyraidery zrobiły to samo.
Nagle odezwały się działa przeciwlotnicze. Obok amerykańskich szturmowców zaczęły wykwitać czarne obłoczki pocisków. Nie przerwało to jednak ich ataku.
Maszyną podporucznika Denglera szarpnęła potężna eksplozja. Pilot spojrzał w bok i ujrzał, że jego samolot właśnie został pozbawiony ponad połowy prawego skrzydła. Natychmiast przerwał atak, oderwał się od szyku, zrzucił uzbrojenie i dodatkowe zbiorniki paliwa, po czym zwiększył moc silnika, by wspiąć się na jak największą wysokość.
Może uda mu się lotem ślizgowym dotrzeć do Tajlandii…
Próżne nadzieje. Skyraider pozbawiony większej części skrzydła nie miał wystarczającej powierzchni nośnej, by nawet marzyć o dotarciu w bezpieczne miejsce. Szturmowiec spadał korkociągiem w dół.

Dieter Dengler urodził się w maju 1938 roku w niewielkiej miejscowości Wildberg w niemieckim Schwarzwaldzie. Nie zdołał zapamiętać swojego ojca, który wcielony siłą do Wehrmachtu poległ na froncie wschodnim.
Kiedy miał sześć lat razem z bratem obserwował z okna na poddaszu alianckie bombowce lecące ze śmiercionośnym ładunkiem nad niemieckie miasta. Były one często osłaniane przez myśliwce. Od momentu kiedy pierwszy raz zobaczył Mustanga w locie koszącym wiedział już, że zostanie pilotem.
Marzenie było jednak niemożliwe do spełnienia w Niemczech, które po przegranej wojnie nie miały nawet cywilnego lotnictwa. W dodatku Dieter z braćmi i matką cierpieli straszną biedę. Został czeladnikiem w lokalnym warsztacie specjalizującym się w naprawie kościelnych zegarów, gdzie zarabiał równowartość 50 centów miesięcznie.
Któregoś dnia wpadł mu w ręce jakiś amerykański magazyn, w którym zobaczył reklamę US Air Force. Nie znał ani słowa po angielsku, ale domyślił się, że zachęca ona młodych ludzi do wstępowania do Sił Powietrznych. Po pracy zaczął zbierać złom, by za uzyskane w ten sposób pieniądze kupić bilet do Ameryki.
W 1956 roku, w dniu kiedy zdał egzamin czeladniczy ruszył w drogę. Autostopem dojechał do Hamburga, gdzie wsiadł na pokład transatlantyka płynącego do Nowego Jorku. Manhattan zrobił nieopisane wrażenie na biednym chłopaku z niemieckiej wsi, który nigdy w życiu nie oglądał domów wyższych, niż dwupiętrowe… Przez tydzień mieszkał na ulicy, aż w końcu trafił do punktu rekrutacyjnego US Air Force. Ledwo zdołał wydukać znudzonemu sierżantowi, że chce zostać pilotem. Ten dał mu do podpisania jakiś papier.
Jeszcze tego samego dnia Dieter siedział w autobusie wiozącym rekrutów do bazy Sił Powietrznych Lackland w San Antonio. Tam, ku jego wielkiemu rozczarowaniu nie skierowano go na szkolenie na samolotach, lecz do kuchni. Przez następne dwa i pół roku obierał ziemniaki i szlifował angielski. W końcu z kuchni trafił do warsztatu, gdzie naprawiał samochody używane na terenie bazy. Kiedy jego kontrakt wygasł pojechał do San Francisco, gdzie zatrudnił się w piekarni i zapisał do lokalnego collegu na wydział aeronautyki. W międzyczasie uzyskał amerykańskie obywatelstwo. Po dwóch latach, z dyplomem w ręce zgłosił się ponownie do wojska – tym razem do lotnictwa Marynarki Wojennej i został przyjęty.
Już nie było obierania ziemniaków, tylko wstępne szkolenie na samolotach. Po jego ukończeniu trafił do bazy Corpus Christi w Teksasie, gdzie przeszedł intensywny trening na szturmowych Skyraiderach. W 1965 roku otrzymał przydział do dywizjonu VA-145 i wkrótce na pokładzie lotniskowca USS „Ranger” zmierzał do południowo-wschodniej Azji.

Szturmowy Douglas A-1 Skyraider był jednym z ostatnich samolotów śmigłowych użytych bojowo.

W tym czasie Stany Zjednoczone, poważnie zaangażowane już militarnie w Wietnamie, prowadziły tajną operację „Barrel Roll”, której celem było bombardowanie i przecinanie szlaków komunikacyjnych używanych przez północnowietnamskich komunistów na terenie Laosu oraz niszczenie baz Pathet Lao – komunistycznej partyzantki. Przez terytorium tego państwa przechodziła znaczna część Szlaku Ho Chi Minha, którym płynęło zaopatrzenie dla partyzantów Vietcongu działających w Wietnamie Południowym.
Operacja była tajna, ponieważ Laos oficjalnie był państwem neutralnym, którego status został potwierdzony podczas konferencji w Genewie w 1954 roku. Wietnamczycy zapewne chętnie oskarżyliby Amerykanów o pogwałcenie jej postanowień, gdyby sami nie robili tego w jeszcze większym stopniu. Mimo swojej neutralności Laos ucierpiał w tej wojnie równie mocno, jak Wietnam…
1 lutego 1966 roku podporucznik Dieter Dengler zasiadł w kabinie swojego Skyraidera i razem z trzema innymi maszynami wzbił się w powietrze z pokładu lotniskowca operującego w Zatoce Tonkińskiej. Ich celem był konwój ciężarówek zaobserwowany na Szlaku Ho Chi Minha. Tego dnia jednak mgły zakryły część dżungli, gdzie miał nastąpić atak, więc szturmowce skierowały się ku celowi drugorzędnemu – skrzyżowaniu dróg na przełęczy Mu Gia. Dieter, dla którego była to pierwsza misja bojowa zanurkował ku celowi śladem swoich towarzyszy, kiedy maszyną targnął ogromny wstrząs. Pocisk z działa przeciwlotniczego oderwał większość prawego skrzydła. Skyraider wpadł w korkociąg, z którego tuż nad ziemią udało się go Dieterowi wyprowadzić. W zderzeniu z drzewem oderwało się lewe skrzydło, potem odpadł ogon, a dziób samolotu z kokpitem zarył w ziemię.
Dieter ocknął się na ziemi około trzydziestu metrów od płonącego wraku. Z trudem wstał na nogi i zaczął biec w dżunglę, jak najdalej od miejsca katastrofy.
Przez dwa dni ukrywał się w gęstym, tropikalnym lesie. 3 lutego natrafił na niewielką polanę ze strumykiem. Bardzo chciało mu się pić, więc rozejrzał się uważnie dookoła, po czym wyszedł z dżungli i pochylił się nad wodą. W tej chwili usłyszał metaliczny trzask. Odwrócił się i spojrzał prosto w wylot lufy kałasznikowa trzymanego przez partyzanta Pathet Lao.
– Nicht schiessen! – krzyknął przerażony Dieter w swoim ojczystym języku.
Z dżungli wynurzyło się kilku innych partyzantów. Obszukali dokładnie nieszczęsnego pilota i dźgając go lufami karabinów poprowadzili do wioski, do której dotarli wieczorem.
Dieter starał się postępować tak, jak go uczyli podczas szkolenia. Nie wykonywał gwałtownych ruchów, nie patrzył swoim oprawcom w oczy i starał się nieśmiało uśmiechać, mimo faktu, że otaczający go ludzie nie byli, delikatnie mówiąc, przyjaźnie do niego nastawieni.
Każdy z lotników Marynarki Wojennej musiał przejść trening SERE (Survival, Evasion, Resistance and Escape), podczas którego uczono jak przeżyć w dżungli i uniknąć schwytania, jak zachowywać się podczas przesłuchań i jak zaplanować ucieczkę z niewoli. Dieter podczas tego szkolenia wprawił instruktorów w zdumienie – nie tylko dwa razy im uciekł, ale jako jedyny z uczestników kursu… przybrał na wadze. Jego dzieciństwo spędzone w skrajnej biedzie w powojennych Niemczech sprawiło, że w każdych warunkach potrafił znaleźć coś nadającego się do jedzenia.
Kiedy znaleźli się w wiosce kazano mu położyć się na ziemi, po czym przywiązano jego ręce i nogi do czterech kołków. Zapadła noc i na rozciągniętego na ziemi pilota rzuciły się chmary moskitów. Rano był tak zapuchnięty od ukąszeń, że nie mógł otworzyć oczu.
Tego dnia podjął pierwszą próbę ucieczki. Kiedy go odwiązano i pozwolono wstać wykorzystał chwilę nieuwagi partyzantów i rzucił się biegiem w kierunku dżungli. Daleko nie uciekł…
Schwytany został dotkliwie pobity. Żeby mu wybić podobne pomysły z głowy Laotańczycy powiesili go za nogi z głową zanurzoną w mrowisku. Na noc zaś został opuszczony wgłąb wąskiej studni, gdzie nie mógł zmrużyć oka w obawie przed utonięciem.
Dostał do podpisania dokument potępiający Amerykę i opisujący zbrodnie Jankesów w Wietnamie. Odmówił.
Upór miał chyba w genach. Jego dziadek był swego czasu jedynym mieszkańcem Wildbergu, który otwarcie sprzeciwiał się Hitlerowi, za co był wielokrotnie szykanowany.
Laotańczycy ukarali go wlokąc za wołem po całej wsi i wtykając odłamki bambusu w rany i pod paznokcie. Bambus bardzo szybko rósł, co potęgowało cierpienia jeńca.
Po kilku tygodniach gehenny w wiosce zjawili się partyzanci Vietcongu, którzy zabrali go ze sobą. Kiedy maszerowali przez dżunglę jeden z nich siłą ściągnął Dieterowi z palca pierścionek zaręczynowy, który otrzymał od swojej narzeczonej Mariny. Poskarżył się o to dowódcy. Ten bez słowa podszedł do żołnierza, wyciągnął maczetę i odrąbał mu palec z pierścionkiem, który zwrócił Dieterowi.
Odzyskał swoją własność, a jednocześnie dostał ważną lekcję: „Nie warto podskakiwać kolesiom z Vietcongu”.
Po trzech tygodniach marszu znalazł się w małym obozie jenieckim zagubionym w laotańskiej dżungli, niedaleko granicy z Wietnamem Północnym. Należał on do Pathet Lao, jednak zarządzali nim partyzanci Vietcongu.
Poznał swoich towarzyszy niewoli – trzech Tajów, Chińczyka i dwóch Amerykanów: Duane’a Martina i Eugene’a LeBruina.
Byli oni lotnikami Air America – linii lotniczej zarządzanej przez CIA, która wspierała tajne operacje amerykańskiego wywiadu w Laosie zaopatrując antykomunistycznych partyzantów z plemienia Hmong.
Kiedy Dieter ujrzał ich po raz pierwszy zmartwiał z przerażenia. Jeden z nich, z niezagojoną dziurą w brzuchu przytrzymywał wypływające jelita. Drugi nie miał zębów – wybił je sobie kamieniem, by dać upust ropie nagromadzonej w dziąsłach…
Martin przebywał w niewoli od pięciu miesięcy, a LeBruin od ponad dwóch i pół roku.
Miał teraz towarzyszy, ale gehenna trwała dalej. W obozie było bardzo mało żywności, więc strażnicy dawali jeńcom zaledwie garść ryżu do podziału na siedmiu. Prowadziło to do napięć i sporów. By nie umrzeć z głodu chwytali węże i szczury. Noce spędzali skuci ze sobą kajdankami, z nogami w drewnianych dybach. Cierpieli biegunkę, także rano budzili się pokryci ekskrementami swoimi i towarzyszy. O ile oczywiście udało się im zasnąć – noce były bardzo chłodne, a oni nie mieli przecież żadnych kocy ani niczego, czym mogliby się okryć.
Dieter niemal natychmiast po przybyciu do obozu rzucił pomysł ucieczki. Towarzysze odnieśli się do niego bardzo sceptycznie (początkowo podejrzewali nawet, że ich nowy kompan jest kapusiem). Jeden z Tajów poradził, by poczekali do pory monsunów, kiedy będzie pod dostatkiem wody.
Rozmowy jeńców toczyły się przede wszystkim wokół tematu jedzenia. Opowiadali sobie nawzajem co znajdzie się w lodówkach w ich przyszłych domach i co zjedzą jako pierwszy posiłek po wyzwoleniu.
Dieter odkrył sposób otwierania kajdanek za pomocą małego drucika, więc każdej nocy, przy zachowaniu największej ostrożności rozkuwał towarzyszy i razem pracowali przy obluzowywaniu desek tworzących podłogę, by ułatwić sobie przyszłą ucieczkę. Chata, w której byli więzieni była zbudowana na palach i między podłogą, a ziemią było około pół metra wolnej przestrzeni.
Plan ucieczki przygotowali bardzo starannie. Obserwując strażników rozpracowali ich codzienną rutynę, godziny posiłków i uzbrojenie. Zauważyli, ze codziennie rano, w porze śniadania strażnicy zostawiają broń w jednej z chat i idą do kuchni na posiłek. Wtedy należało wydostać się z chatki, zdobyć broń, zastrzelić partyzantów podczas śniadania, zebrać możliwie najwięcej żywności i… w nogi.
Ba, uciec, ale dokąd? Na wschód znajdowały się wysokie góry, a za nimi był Wietnam Północny. Na zachód leżała zbawcza Tajlandia, ale dzieliła ich od niej nieprzebyta laotańska dżungla. Postanowili dotrzeć do jednej z rzek i z jej nurtem dotrzeć do Mekongu, który stanowił naturalną granicę między Tajlandią, a Laosem. Termin ucieczki ustalili na początek pory monsunowej – deszcz zmyje ich ślady i dostarczy życiodajnej wody.
Okoliczności zmusiły ich jednak do przyspieszenia ucieczki. Jeden z Tajów podsłuchał pewnego dnia rozmowę dwóch strażników. Mieli oni już dosyć siedzenia w dżungli i pragnęli wrócić do swoich wiosek. Na dodatek kończyły im się zapasy jedzenia. Postanowili więc wyprowadzić jeńców do dżungli, zastrzelić ich i wmówić przełożonym, że zostali zabici podczas próby ucieczki.
Taj natychmiast przekazał informację towarzyszom. Nie było chwili do stracenia – ustalili, że uciekną następnego dnia rano.
29 czerwca 1966 roku kiedy kucharz zawołał partyzantów na śniadanie Dieter i jego towarzysze wydostali się z chatki przez przygotowaną wcześniej dziurę w podłodze i wpadli do szopy, gdzie ich oprawcy zostawili broń. Były tam karabiny M1 i jeden kałasznikow. Dieter chwycił kałasznikowa, rozdał resztę broni i uzbrojeni pobiegli w stronę kuchni. Wywiązała się chaotyczna strzelanina – okazało się, że jeden ze strażników wziął broń ze sobą na śniadanie. Dieter zastrzelił trzech ze swojego AK47, a jego towarzysze położyli trupem dalszych dwóch. Dwaj strażnicy zdołali uciec do dżungli.
Jeńcy postanowili rozdzielić się na trzy grupy. Tajowie ruszyli razem w jedną stronę. Eugene LeBruin miał początkowo uciekać razem z Dieterem i Duanem, ale postanowił towarzyszyć Chińczykowi o imieniu To, który niedawno przeszedł ciężką gorączkę i sam nie miał żadnych szans.
Dieter i Duane uciekali na zachód, by jak najszybciej dostać się do rzeki, która zaprowadzi ich do zbawczego Mekongu. Biegli boso przez dżunglę. Ich stopy bardzo szybko pokryły się krwawiącymi ranami, a między palce weszły insekty. Kilkakrotnie błądzili i kręcili się w kółko. Skromne zapasy zabrane z obozowej kuchni po zastrzeleniu strażników szybko się skończyły. Mieli co prawda ze sobą broń, ale bali się jej użyć do polowania, by nie ściągnąć sobie na kark pościgu. W końcu ją wyrzucili, bo nie mieli siły nieść ciężkich karabinów.
Zaczęła się pora monsunowa z bardzo obfitymi opadami deszczu, który zmywał z gór ogromne ilości błota. Na noc obydwaj uciekinierzy musieli przywiązywać się do pni drzew, by uniknąć bycia zmytym z błotem. Robactwo podzwrotnikowej dżungli nie dawało im spokoju ani na chwilę. Każdy z nich pokryty był setkami małych pijawek.
Umazani błotem i krwią po dziesięciu dniach dotarli do niewielkiej rzeki. Ostatkiem sił zbudowali tratwę z bambusa i puścili się jej nurtem. Płynąc napotkali kilka wiosek, ale na szczęście nikt ich nie spostrzegł.
Płynąc środkiem rzeki zauważyli opuszczoną wieś i postanowili przybić do brzegu. Wioska składała się z kilku zrujnowanych, zarośniętych bambusowych chatek i nie było w niej żywego ducha. Postanowili odpocząć w niej przez jakiś czas.
W wiosce znaleźli nieco żywności i zdołali rozpalić ogień pocierając o siebie dwa kawałki bambusa. Kiedy zapadł zmierzch usłyszeli huk silników. Na dość niskiej wysokości leciał transportowy Herkules. Szybko zmajstrowali prymitywne pochodnie i zaczęli nimi machać w kształcie liter S i O. Samolot okrążył opuszczoną wioskę i zrzucił kilka flar. Jeńcy wpadli w euforię – byli pewni, że zostali zauważeni.
Niestety – przez cały następny dzień na darmo czekali na śmigłowce ratunkowe.
Duane Martin wpadł w depresję. Miał początki malarii i czuł, że umiera. Postanowił przedostać się do najbliższej wioski, którą zauważyli płynąc rzeką i ukraść trochę jedzenia. Dieter próbował odwieść go od tego szalonego planu twierdząc, że to samobójstwo, ale Duane był uparty. Chcąc nie chcąc Dieter poszedł razem z nim.
Zbliżając się do wioski zauważyli małego chłopca bawiącego się z psem. Spostrzegł ich i rzucił się biegiem do wsi. Po chwili przybiegł człowiek z maczetą. Dieter i Duane próbowali się z nim porozumieć, złożyli ręce w błagalnym geście, ale w odpowiedzi wieśniak zamachnął się maczetą. Ostrze minęło Dietera o milimetry i ciężko zraniło Duana w udo. Kolejny cios odciął mu głowę. Dieter rzucił się na napastnika, wyrwał mu maczetę, ale ten zdołał się oswobodzić i uciec do wioski. Amerykanin nie miał siły, aby go gonić. Ukrył się w dżungli i przeczekał pościg.
Zrozpaczony po utracie przyjaciela wrócił do opuszczonej wioski. Kiedy w nocy ponownie usłyszał huk silników Herkulesa podpalił bambusowe chatki. Podobnie jak kilka dni wcześniej samolot okrążył wieś, zrzucił flary i odleciał. Cały kolejny dzień Dieter próżno czekał na śmigłowce…
Okazało się, że załoga Herkulesa po powrocie do tajlandzkiej bazy Ubon złożyła meldunek o napotkanym ogniu, ale dowództwo uznało, że nie jest to sygnał wezwania pomocy.
Dieter odszukał zrzucone flary i pozbierał białe płachty spadochronów. Znowu zagłębił się w dżunglę.
20 lipca, po dwudziestu dwóch dniach od chwili ucieczki znalazł się nad jakaś rzeką. Idąc jej brzegiem usłyszał znajomy odgłos silnika. Korytarzem rzeki, na niewielkiej wysokości leciał Skyraider.
Dowódca dywizjonu 1st Air Commando pułkownik Eugene Deatrick wracał właśnie z misji bombowej przeciwko obozom Vietcongu w Laosie, kiedy kątem oka zauważył postać machającą jakąś białą płachtą na brzegu rzeki. Początkowo zignorował ją i poleciał dalej. Jednak pewna myśl nie dawała mu spokoju. Przecież żaden laotański wieśniak nie machałby w ten sposób do amerykańskiego samolotu! Prędziej wygarnąłby do niego z jakiejś flinty…
Zawrócił samolot i zauważył, że ów człowiek stoi pomiędzy dwiema literami S ułożonymi z płacht białego materiału i wywija nad głową jakąś szmatą.
Skontaktował się z dowództwem i przekazał im co widzi. W odpowiedzi usłyszał, że… ma zignorować ten sygnał, bowiem żaden amerykański pilot nie został ostatnio zestrzelony w tym rejonie.
– Ale ten człowiek wyraźnie wzywa pomocy! – krzyknął Deatrick.
Dowództwo niechętnie zgodziło się wysłać na miejsce helikopter ratowniczy.
Po około godzinie nad głową Dietera zaterkotał olbrzymi HH-3E „Jolly Green Giant”. Zanim jednak zrzucono z niego linę jeden z członków załogi uważnie przyglądał się szalejącej ze szczęścia postaci, a drugi wycelował w jej kierunku M-16.
Zdarzało się bowiem, że samobójcy z Vietcongu wzywali amerykańskie śmigłowce, by je zniszczyć wiązką granatów.
Kiedy Dieter znalazł się już na pokładzie rzucił się na niego olbrzymi czarnoskóry ratownik i przygwoździł go do ziemi. Drugi rozerwał prowizoryczny plecak byłego jeńca. Wypadł z niego zjedzony do połowy wąż…
– Jestem amerykańskim pilotem! Proszę, zabierzcie mnie do domu! – zdołał wystękać Dieter przygnieciony do podłogi przez wielkiego Murzyna.
Dieter Dengler trafił do szpitala US Air Force w Da Nang, gdzie stał się sensacją. Był jedynym Amerykaninem, któremu udało się wyrwać z Laosu.

W chwili wyzwolenia podporucznik Dieter Dengler ważył około 40 kilogramów.

Nastąpił konflikt między Siłami Powietrznymi, a Marynarką Wojenną na tle tego, kto ma zadbać o wyzdrowienie Dietera i kto ma prowadzić przesłuchania. US Navy z jakichś powodów bardzo chciała go mieć z powrotem, więc… wysłano oddział Navy SEALS do szpitala w Da Nang, który dosłownie ukradł byłego jeńca. Został przewieziony na USS „Ranger”, gdzie zgotowano mu gorące przyjęcie.
Lekarze Marynarki Wojennej uznali jednak, że stan Dietera jest zbyt poważny, by leczyć go na lotniskowcu. Został więc odesłany do Stanów.
Po wyzdrowieniu został jeszcze przez rok w Marynarce i przeszedł szkolenie na odrzutowcach. W 1968 roku wrócił do cywila i podjął pracę w liniach lotniczych TWA. Zamieszkał w San Francisco, w domu, w którym zgromadził olbrzymie zapasy żywności i którego lodówka była zawsze po brzegi pełna jedzenia.
To częsta przypadłość ludzi, którzy przeszli przez koszmarny głód…
Trzykrotnie się żenił i rozwodził. W 1977 roku wrócił do Laosu, gdzie dawni partyzanci z Pathet Lao… powitali go z wielkimi honorami.
Po latach wielu Amerykanów, którzy walczyli w Wietnamie wróciło tam jako turyści. Byli niezwykle zaskoczeni, że dawni wrogowie przyjmują ich bardzo serdecznie.
Kiedy senator John McCain ubiegał się o urząd prezydenta USA w 2008 roku jednym z ludzi, którzy trzymali kciuki za jego wygraną był… były komendant osławionego więzienia Hanoi Hilton, który trzymał go w niewoli przez ponad pięć lat. Nie wierzycie? To obejrzyjcie TUTAJ.
Dieter Dengler był jedynym Amerykaninem, który kiedykolwiek zdołał się wyrwać z niewoli w Laosie. Eugene LeBruin został schwytany przez komunistycznych partyzantów i odesłany do obozu jenieckiego Muong Nong, z którego został przewieziony na teren Wietnamu Północnego. Odtąd wszelki słuch o nim zaginął. Z pozostałych towarzyszy laotańskiej niewoli na wolność zdołał się wyrwać tylko jeden z Tajów – Pisidhi Indradat. Drugiego dnia po ucieczce oddzielił się od swoich tajskich towarzyszy i przez 32 dni uciekał przez dżunglę, aż stracił przytomność. Schwytany przez komunistów został wysłany do obozu jenieckiego, gdzie przetrzymywano schwytanych Hmongów – członków antykomunistycznej partyzantki. Informacja o lokalizacji obozu dotarła do CIA i w styczniu 1967 roku siły specjalne odbiły jego więźniów. Pisidhi mieszka do dzisiaj w Bangkoku.
Los pozostałych dwóch Tajów i Chińczyka To pozostaje nieznany.
Dieter Dengler został bohaterem dwóch filmów wyreżyserowanych przez swojego rodaka Wernera Herzoga – dokumentalnego „Little Dieter Needs To Fly” oraz fabularnego „Rescue Dawn” z 2006 roku, w którym rolę Dietera zagrał Christian Bale.
W 2000 roku lekarze stwierdzili u Dietera stwardnienie zanikowe boczne. Choroba postępowała bardzo szybko.
7 lutego 2001 roku wyjechał na wózku inwalidzkim ze swojego domu i strzelił sobie w głowę.
Został pochowany z honorami wojskowymi na cmentarzu Arlington. Podczas pogrzebu nad jego grobem przeleciał klucz myśliwców F-14.

Kiedy mieszkałem w Stanach Zjednoczonych dość często odwiedzałem Waszyngton, gdzie obowiązkowo szedłem pod Czarną Ścianę – pomnik, na którym wypisane są imiona i nazwiska wszystkich żołnierzy poległych i zaginionych w Wietnamie. Nieopodal niego znajdują się stoiska, na których weterani z Wietnamu sprzedają różne gadżety. Jednym z nich jest Obrączka Pamięci – metalowa opaska z wyrytym nazwiskiem zaginionego pilota oraz datą jego zaginięcia. Dołączona jest do niej jego historia.
Ponieważ mieszkałem w Nowym Jorku wybrałem obrączkę poświęconą kapitanowi Walterowi Schmidtowi z Nassau w stanie Nowy Jork. W dniu 9 czerwca 1968 roku pilotował samolot szturmowy A-4 Skyhawk w misji bombowej w północnej części prowincji Thua Thien. Po zrzucie bomb jego szturmowiec został ostrzelany przez działo przeciwlotnicze i Walter musiał się katapultować. Po wylądowaniu nawiązał kontakt przez radio z towarzyszami, którym powiedział, że nie może się ruszać, ponieważ prawdopodobnie złamał nogę. Zauważono znaczne siły północnowietnamskie zbliżające się do miejsca, gdzie wylądował, więc przeprowadzenie natychmiastowej akcji ratunkowej było niemożliwe. Następnego dnia nie odnaleziono  tam żadnych śladów po kapitanie Schmidcie. Otrzymał status Zaginionego w Akcji. W 1973 roku, kiedy z wietnamskich więzień zwolniono niemal sześciuset amerykańskich jeńców wojennych Waltera Schmidta nie było wśród nich. Wietnamczycy zaprzeczyli, że cokolwiek o nim wiedzą. W chwili zaginięcia miał 22 lata. Jego los pozostaje nieznany.

Bardzo dziękuję Panu Pawłowi Dąbrowskiemu za zaproponowanie tematu.

Z powodu urlopu następny artykuł ukaże się za dwa tygodnie.

Przeczytaj także:
Zapomniani sojusznicy
Szalony manewr
Rajd na Son Tay
Hanoi Hilton

Źródło:
Zoe Brennan, Tortured with razor-sharp bamboo and fed alive to ants: The story behind one PoW’s incredible escape from Vietnam, Daily Mail, 23.11.2007.
Dieter Dengler, http://en.wikipedia.org, Dostęp 28.04.2013.
Bruce Henderson, Hero Found: The Greatest POW Escape of the Vietnam War, Harper Collins 2011.