Zamachowiec z Zagórza

Zagórze koło Sosnowca, 15 lipca 1959 roku, godzina 14:30.
Po obu stronach ulicy Armii Czerwonej zgromadziły się setki ludzi. Przybyli odświętnie ubrani, z całymi rodzinami. Dzieci trzymały w rękach flagi – biało-czerwoną i czerwoną z sierpem i młotem. Koło posterunku milicji spory tłum zgromadził się wokół wielkiego drzewa. Konary lipy skutecznie chroniły przez żarem lejącym się z nieba. Wśród tłumu był komendant posterunku otoczony przez swoich podwładnych. Nerwowo ściskał w ręku bukiet kwiatów i podobnie jak wszyscy patrzył w stronę Dąbrowy Górniczej, skąd miała nadjechać kawalkada.
„Jadą! Jadą!” – rozległy się okrzyki.
Ulicą sunęło kilka olbrzymich limuzyn. Kiedy znalazły się na wysokości posterunku milicji zwolniły i podjechały do krawężnika. Z największego samochodu – siedmiometrowego kabrioleta ZIS 110 wysiadło trzech ludzi i podeszło do tłumu. Komendant posterunku spocony niemiłosiernie z nerwów próbował wydukać słowa powitania. Nie ma się co dziwić – przed nim stał sam Nikita Chruszczow, jeden z najpotężniejszych ludzi na świecie.
Chruszczow był w znakomitym humorze. Wziął kwiaty, klepnął przyjaźnie milicjanta po ramieniu, ściskał wyciągnięte ku niemu dłonie i głaskał dzieci po główkach. Kilka kroków za nim stali Pierwszy Sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka i szef partii w województwie katowickim Edward Gierek. Obaj jak wierne psy śledzili każdy ruch swego pana.
Chruszczow wygłosił kilka zdawkowych banałów do uszczęśliwionego tłumu, machnął ręką na pożegnanie i wrócił do limuzyny. Kiedy cała trójka zasiadła z powrotem w pojeździe kolumna ruszyła. Tłum zgromadzony wokół wielkiego drzewa zaczął się rozchodzić.
Nagle konarami lipy wstrząsnęła ogromna eksplozja. Na ziemię posypały się liście i odłamki gałęzi. Koronę drzewa zasnuł dym.
Limuzyna z radzieckim przywódcą znajdowała się wówczas około 30 metrów od miejsca wybuchu. Chruszczow spojrzał do tyłu i uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy.
- Co to ma znaczyć?! – zapytał gniewnie Gomułkę, którego oblicze przybrało barwę papieru.

Zamachy na komunistycznych dygnitarzy stanowiły w Polsce Ludowej najściślejszą tajemnicę. Ujawnienie takich wypadków mogło zachwiać podstawami władzy, która w oczach społeczeństwa była nienaruszonym monolitem, który trwać będzie wiecznie.
Bolesław Bierut przeżył trzy zamachy na swoje życie. W 1951 roku strzelił do niego jakiś żołnierz. Strzał był niecelny. Widząc to niedoszły zamachowiec chwilę później strzelił sobie w głowę. W roku następnym do Belwederu wdarł się mężczyzna z pistoletem, a rok później Bieruta o mały włos nie pozbawił życia robotnik uzbrojony w siekierę. W obu tych przypadkach prezydenta uratowała ochrona kierowana przez Rosjanina pułkownika Faustyna Grzybowskiego, która natychmiast zastrzeliła napastników.
Bolesław Bierut – wytrawny agent NKWD potrafił zadbać o swoje bezpieczeństwo.
Marszałek Marian Spychalski cudem uniknął śmierci z rąk pakistańskiego zamachowca na lotnisku w Karaczi 1 listopada 1970 roku.
Ponoć w latach 80-tych trzykrotnie próbowano zgładzić generała Wojciecha Jaruzelskiego. Pierwszy zamach miał mieć miejsce już dwa dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Wszelkie informacje na ten temat są jednak niedostępne.
Do najgroźniejszej próby zgładzenia komunistycznych bonzów doszło 15 lipca 1959 roku w Zagórzu koło Sosnowca. Niepozorny elektryk ze Śląska o mały włos nie zabił za jednym (nomen omen…) zamachem Nikity Chruszczowa, Władysława Gomułki i Edwarda Gierka. Od śmierci dzieliły ich dosłownie sekundy.
Stanisław Jaros urodził się w 1932 roku w przeciętnej robotniczej rodzinie mieszkającej w Zagórzu. W wieku piętnastu lat rozpoczął pracę w sosnowieckiej fabryce kotłów. Rok później przyłapano go na próbie wyniesienia z zakładu około stu nabojów do karabinu (fabryka pracowała także na rzecz przemysłu zbrojeniowego). Na co była szesnastolatkowi ta amunicja? Ano, zapewne chciał dać upust swojej piromanii i skonstruować jakieś wybuchowe ustrojstwo. Należy jednak pamiętać, że był to rok 1948, a więc czas bardzo niespokojny. W lasach ukrywała się antykomunistyczna partyzantka, a w Bieszczadach trwała regularna wojna z bandami UPA. Jaros został aresztowany i podczas śledztwa był brutalnie bity przez milicjantów. Sąd jednak okazał się dla niego nadzwyczaj łaskawy – dostał tylko dwa lata w zawieszeniu.
Aresztowanie i tortury pogłębiły jego niechęć do nowej władzy. Postanowił się zemścić w iście wybuchowym stylu. Rozpoczął pracę jako elektryk w kopalni, gdzie poznał zasady zakładania ładunków i miał łatwy dostęp do amonitu – materiału wybuchowego używanego w górnictwie. Użył go do przeprowadzenia serii pozornie niegroźnych eksplozji – wysadził w powietrze skrzynkę semaforową, koparkę, słup wysokiego napięcia, a dzień śmierci Stalina – 5 marca 1953 roku uczcił demolując transformator znajdujący się na terenie kopalni noszącej imię Słońca Ludzkości.
Milicja oczywiście zwróciła uwagę na te wypadki. Nie przyszło im do głowy, że eksplozje mogą być dziełem jednego człowieka. Przyjęto założenie, że za wybuchami stoi jakaś niezidentyfikowana organizacja antykomunistyczna.
Aby ją wyśledzić oficerowie milicji założyli fikcyjną organizację antypaństwową, która miała służyć za przynętę. Liczono, że wkrótce ktoś z rzekomych konspiratorów odpowiedzialnych za eksplozje skontaktuje się z nimi. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło. Zamiast tego owa fikcyjna organizacja wymknęła się milicjantom z rąk i… zaczęła żyć własnym życiem. Urząd Bezpieczeństwa nie docenił antykomunistycznych nastrojów wśród ludności i musiał się uganiać za organizacją, którą sam stworzył.
W 1953 roku wybuchy ustały. Bynajmniej nie dlatego, że Stanisław Jaros odpuścił w końcu komunistom albo zrezygnował ze swojego niebezpiecznego hobby. Po prostu wzięto go do wojska. Podczas służby w LWP znacznie poszerzył swoją wiedzę z zakresu konstrukcji i odpalania ładunków wybuchowych. Dowódcy szybko zwrócili uwagę na bystrego sapera i złożyli mu propozycję ubiegania się o przyjęcie do Wojskowej Akademii Technicznej. Jaros wolał jednak wrócić do cywila, gdzie kontynuował pracę jako elektryk.
Mniej więcej w tym samym czasie wpadła mu w ręce książka Roberta Weissa „Ostatni zamach na Hitlera”. Po jej lekturze przyszedł mu do głowy projekt zabicia Władysława Gomułki.
Na okazję nie musiał długo czekać.
Na początku lipca 1959 roku do Polski przybył z oficjalną wizytą Nikita Chruszczow – główny boss mafii rządzącej sowieckim supermocarstwem. Okazja ku temu była niebagatelna – piętnastolecie PRL.
Według komunistów Polska Ludowa narodziła się z chwilą ogłoszenia Manifestu PKWN 22 lipca 1944 roku.
Chruszczow postanowił uświetnić swoją osobą obchody rocznicy i przekonać się na własne oczy jak sobie radzą władze sowieckiego satelity.
Tfu! Chciałem napisać – bratniego narodu…
Gomułka postanowił zawieźć go na Górny Śląsk, by pokazać mu najbardziej uprzemysłowioną część kraju. O szczegóły zadbał Edward Gierek – I sekretarz KW w Katowicach doskonale znający teren. Na dzień 15 lipca przewidziana była wizyta w kopalni „Mortimer” i spotkanie z robotnikami. Potem cała delegacja miała wrócić do Sosnowca. Trasa przejazdu prowadziła przez ulicę Armii Czerwonej (obecnie Braci Mieroszewskich) w Zagórzu, przy której mieszkał Stanisław Jaros.
W nocy z 14 na 15 lipca udało mu się niepostrzeżenie umieścić w konarach ogromnej lipy rosnącej tuż koło posterunku milicji ładunek około 10 kilogramów amonitu-D z zapalnikiem elektrycznym. Wiedział, że następnego dnia w tym miejscu zatrzyma się Chruszczow – już od kilku dni wszystkie śląskie gazety podawały program wizyty dostojnego gościa z najdrobniejszymi szczegółami.

Następnego dnia wizyta przebiegała zgodnie z planem. Po spotkaniu z robotnikami w kopalni konwój opancerzonych samochodów ruszył w kierunku Sosnowca. W środku jechała siedmiometrowa limuzyna ZIS 110 z otwartym dachem. Trzej jadący nią partyjni bonzowie pozdrawiali zgromadzone tłumy w iście amerykańskim stylu.
Zgodnie z planem o godzinie 14:30 samochody zatrzymały się obok posterunku milicji, gdzie nastąpiło krótkie, zaledwie kilkuminutowe spotkanie Chruszczowa z mieszkańcami Zagórza. Kilka metrów dalej w gałęziach lipy spoczywał potężny ładunek wybuchowy.
Dlaczego Stanisław Jaros zawahał się i nie odpalił go?
Tego do końca nie wiadomo. Najprawdopodobniej przestraszył się, że ofiarą wybuchu padnie wielu niewinnych ludzi. Tłum zgromadzony przy posterunku był bowiem naprawdę spory.
Kiedy kawalkada aut ruszyła w dalszą drogę wokół lipy zrobiło się luźniej. Wtedy Jaros uruchomił zapalnik. Eksplozja rozerwała konary drzewa i lekko raniła jedną osobę. Nie było żadnych szans, by wyrządziła jakąkolwiek krzywdę pasażerom limuzyny, ale była na tyle głośna, że zwróciła uwagę sowieckiego genseka. Ten natychmiast zażądał wyjaśnień od Gomułki. Przerażony sekretarz KC zdołał się opanować i zapewnił Chruszczowa, że to nic takiego, pewnie jakiś wypadek.
Gdyby eksplozja nastąpiła kilkanaście sekund wcześniej najprawdopodobniej losy Polski i całego świata potoczyłyby się zupełnie inaczej.
Chruszczow i tak dowiedział się prawdy. W końcu utrzymywał w Polsce olbrzymią rezydenturę KGB. Po powrocie do Moskwy doszło do bardzo nieprzyjemnej rozmowy telefonicznej między nim, a Gomułką.
Sowieccy bonzowie wszędzie wietrzyli spiski. Sami dorwali się do władzy spiskując i czasem mordując swoich poprzedników, więc teraz robili wszystko, by ich nie spotkał ten sam los.
Nikita Chruszczow stracił władzę pięć lat później w wyniku spisku zawiązanego przez jego najbliższych współpracowników: Breżniewa, Susłowa i Kosygina.
W Polsce jednak informacja o zamachu się nie rozniosła. Cenzura i oficerowie SB skutecznie zamknęli usta dziennikarzom, którzy mogli wspomnieć choć słowem o tym wydarzeniu.
Jednocześnie w ruch puszczono machinę śledczą, której ster objął Franciszek Szlachcic – ówczesny komendant katowickiej milicji. Na miejscu eksplozji znaleziono resztki małego zegarka. Jaros specjalnie go tam podłożył, by skierować śledztwo na fałszywe tory. Jak się okazało – skutecznie. Śledczy uznali, że to właśnie czasomierz spowodował wybuch bomby i szukali jego właściciela.
Dochodzenie ślimaczyło się i nie przynosiło żadnych efektów. W końcu sprawa przycichła.
Nie przycichł jednak Stanisław Jaros. Pierwszy zamach nie powiódł się, więc zaczął planować kolejny. Na drugą wizytę Chruszczowa nie mógł liczyć, więc postanowił zgładzić tylko Gomułkę.
Okazja nadarzyła się dwa i pół roku później – 3 grudnia 1961 roku. Tego dnia Pierwszy Sekretarz ponownie przyjechał na Śląsk, by uczestniczyć w obchodach górniczego święta i osobiście otworzyć nową kopalnię „Porąbka”. Podobnie jak poprzednio dokładny program wizyty wydrukowały śląskie gazety. Za organizację odpowiedzialny był ponownie Edward Gierek.
Komendant milicji Franciszek Szlachcic sprzeciwiał się planom wizyty. Argumentował, że zamachowiec sprzed dwóch lat nie został ujęty i może uderzyć znowu.
„Gomułka nie jest podszyty strachem, a i ja się nie boję” – odparł Edward Gierek.
Szlachcic musiał ustąpić, ale wymógł na Gierku, by w drogę powrotną z kopalni wyruszyły trzy identyczne kolumny samochodów. Jedynie kilka osób wiedziało, w której znajduje się Gomułka.
Była godzina 12:06, kiedy konwój rządowych limuzyn wyjechał przez bramę kopalni na ulicę Krakowską. Kiedy zrównał się z kamienicą o numerze 47 nastąpił wybuch. Eksplodował ładunek melinitu ukrytego przez Stanisława Jarosa w przydrożnym słupku. Był to tzw. ładunek opancerzony, obliczony na wytworzenie gradu odłamków i spowodowanie jak największych szkód. Kawałki metalu zabiły przypadkowego przechodnia, ciężko raniły 13-letnią dziewczynkę i posiekały rządową limuzynę.
Gomułki jednak w niej nie było. Przemykał się do Katowic bocznymi drogami nie mając pojęcia, że właśnie po raz drugi uniknął śmierci.
Miejsca obu zamachów dzieliło zaledwie kilkaset metrów.
Tego już było za wiele. Gierek wezwał do siebie komendanta milicji i w ostrych słowach zbeształ za to, że nie potrafi zapewnić mu bezpieczeństwa. Zażądał natychmiastowego wykrycia sprawców i zagroził dymisją. On jednak też miał powody, by się bać. Gomułka zaczął podejrzewać, że to Gierek dybie na jego życie.
Rozpoczęto poszukiwania na ogromną skalę. Milicjanci i esbecy otoczyli miejsce eksplozji i zbadali każdy centymetr kwadratowy w promieniu wielu metrów. Znaleźli kawałek przewodu, który posłużył do odpalenia ładunku. Kabel nosił ślad cięcia nietypowymi cążkami. Był to nikły ślad, ale jednak był. Przyjęto założenie, że sprawcą jest ktoś miejscowy, kto zna się na elektryce i ma doświadczenie w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi. Wytypowano około pięćdziesięciu takich osób mieszkających w okolicy i pięć dni po zamachu, wczesnym rankiem 8 grudnia 1961 roku do każdego z mieszkań wkroczyli milicjanci w towarzystwie esbeków. W mieszkaniu Stanisława Jarosa znaleziono cążki do cięcia drutu, które pasowały do śladów na znalezionym kawałku kabla. Ich właściciel został natychmiast aresztowany i przewieziony do Katowic.

Podczas śledztwa Jaros przyznał się do zarzucanego czynu. Nie bardzo jednak potrafił sprecyzować swoje motywy. Mówił, że od lat pasjonuje się materiałami wybuchowymi i chciał zrobić coś takiego, żeby o nim było głośno.
W jego celi umieszczono podsłuch, a jego współwięźniem został agent SB, któremu na początku stycznia 1962 roku udało się wydobyć z Jarosa informację, że istotnie planował zabić Gomułkę. Potem przyznał się także do próby zamachu na Chruszczowa.
Utajniony proces trwał przez cały 1962 rok.
1 stycznia 1963 roku Sąd Wojewódzki w Katowicach skazał Stanisława Jarosa na karę śmierci. Niedoszły zabójca Chruszczowa i Gomułki został powieszony cztery dni później.

Źródło:

Bartłomiej Kozłowski, Zamach na Władysława Gomułkę, Polska.pl, Dostęp 3.12.2011
Maciej Wąsowicz, Zamach na Chruszczowa, TVS, 15.07.2009
Anna Zechenter, Elektryk, który chciał zabić Gomułkę, Dziennik Polski, 13.07.2009
Grażyna Kuźnik, Terrorysta z Sosnowca mógł zmienić losy świata, Polska Dziennik Zachodni, 18.07.2009

Zabić Wiesława, http://spoleczenstwo.newsweek.pl/zabic-wieslawa,24685,1,1.html, Dostęp 3.12.2011
50. rocznica zamachu ma Władysława Gomułkę, OnetBiznes, 2.12.2011