Największy z bogów

Okolice Łomianek, 1 września 1939 roku, godzina 8:00.
Długa seria z karabinów maszynowych wypełniła otwartą kabinę polskiego myśliwca gryzącym dymem. Pociski dosięgły Messerschmitta, który na chwilę znieruchomiał powietrzu, po czym zwalił się w dół ciagnąc za sobą warkocz czarnego dymu. Podpułkownik odprowadzał go wzrokiem przez kilka sekund, po czym mocniej ścisnął drążek sterowy.
Nagle koło jego „jedenastki” powietrze przecięły pręgi pocisków smugowych. Spojrzał za siebie. W jego stronę pędziło sześciu wrogów. Natychmiast położył maszynę w ciasny skręt i przeleciał między Messerschmittami. Zawrócił i wziął na celownik ostatniego z myśliwców. Nacisnął spust. Zaterkotała krótka seria i… koniec. Nie ma już amunicji.
W tej samej chwili jego P-11 zatrząsł się od uderzeń pocisków. Jeden ze skrzydłowych zaatakowanego Niemca nadleciał z boku i wpakował w maszynę podpułkownika długą serię. Pociski strzaskały zegary w kokpicie, podziurawiły skrzydła i zniszczyły silnik. Z przeciętych przewodów chlusnął gorący olej. Śmigło obróciło się jeszcze kilka razy i znieruchomiało. Samolot pochylił się do przodu i zaczął opadać.
Pilot sięgnął do zapinki pasa i przygotował się do skoku. Nagle zobaczył tuż nad sobą złowrogi cień Messerschmitta. Puścił zapinkę, chwycił ster i gwałtownie przyciągnął go do siebie. „Jedenastka” poderwała się do góry jak chory w ostatnim spazmie i wbiła się w skrzydło Niemca. Impet uderzenia rzucił pilotem do przodu i cisnął nim o rozbite przyrządy. Dwa samoloty sczepione ze sobą w śmiertelnym duecie rozpoczęły lot ku ziemi.
Poparzony i poobijany podpułkownik zdołał się wreszcie wydostać z kabiny. Osunął się w otchłań i instynktownie poszukał dłonią rączki spadochronu. Po kilku sekundach rozpostarła się nad nim zbawienna czasza.

Brytyjczycy często tłumaczą sukcesy polskich pilotów w Bitwie o Anglię ich nienawiścią do Niemców oraz doświadczeniem bojowym zdobytym podczas kampanii wrześniowej i francuskiej. To prawda, ale nie cała. Polscy piloci mieli za sobą przedwojenne, niezwykle trudne szkolenie, z którym żadne inne nie mogło się równać. Jest to głównie zasługa jednego człowieka, którego między sobą nazywali Bogiem. I tak też go traktowali.
Leopold Pamuła urodził się w listopadzie 1898 roku w Buczaczu na Ukrainie. Po zdaniu matury w 1916 roku w Krakowie został wcielony do armii austro-węgierskiej i walczył na froncie włoskim jako dowódca plutonu moździerzy. Zachorował tam na malarię i został odesłany na leczenie w Czeskich Budziejowicach.
Natychmiast po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zgłosił się na ochotnika do Wojska Polskiego. Przyszły as lotniczy i mistrz pilotażu rozpoczął karierę w… wojskach kolejowych. Walczył na froncie polsko-bolszewickim jako dowódca kompanii w X Baonie Kolejowym. Po zakończeniu wojny jeszcze przez dwa lata służył w tym rodzaju broni.
W maju 1923 roku zameldował się w Niższej Szkole Pilotów w Bydgoszczy. Po jej ukończeniu trafił do Wyższej Szkoły Pilotów w Grudziądzu, potem zaliczył kursy instruktorski i myśliwski. W czerwcu 1925 roku został skierowany do 11 Pułku Myśliwskiego w Lidzie.
Trzy lata później jednostka została rozformowana, a porucznik Pamuła trafił do 4. Pułku Lotniczego w Toruniu, gdzie objął dowództwo eskadry. Pozostał w grodzie Kopernika osiem lat. Po ukończeniu kursu dowódców eskadr w Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie zdał egzaminy do
Wyższej Szkoły Lotniczej. W 1938 roku został mianowany dowódcą Zgrupowania Myśliwskiego w Warszawie, które kilka miesięcy przed wojną przekształcone zostało w Brygadę Pościgową.
Był postacią niezwykle barwną, o ostrych rysach twarzy i zmierzwionych rudych włosach. Swoje pierwsze spotkanie z nim tak wspomina w swojej książce późniejszy as myśliwski Jan Zumbach, który w lipcu 1938 roku trafił pod rządy Pamuły:
„Największym z moich nowych bogów, przed którym musiałem paść na kolana był słynny podpułkownik Leopold Pamuła, którego czyny i sława głośne były we wszystkich pułkach Polski. Wizyta u niego pozostanie mi na zawsze w pamięci.”
Pamuła przyjął nowoprzybyłych żółtodziobów w swoim pokoju. Kiedy tam weszli poczuli się jak w celi zakonnika. Całym wyposażeniem kwatery były trzy kufry, między którymi stało polowe łózko. Na ścianie wisiał portret młodej kobiety i regulamin służby. Jeden z kufrów pełnił rolę stołu. Stały na nim butelki z wódką i talerz z plasterkami szynki. Nagle zniknęła gdzieś oschłość i służbistość podpułkownika, stał się serdeczny i przyjacielski. Piloci wyszli z jego kwatery późną nocą, kiedy zabrakło alkoholu.
Następnego dnia rano ustawił całe to skacowane i chwiejące się na nogach towarzystwo przed hangarem i rozkazał im… kręcić akrobacje nad lotniskiem przez pół godziny.
- Trochę świeżego powietrza dobrze wam zrobi. – mówił – No, chyba, że nie czujecie się na siłach. Wtedy bardzo chętnie odeślę was do bombowców lub obserwatorów.
Takie zesłanie było dla pilota myśliwskiego najgorszym upokorzeniem. Ogarnęli się więc i pobiegli do samolotów.
Jan Zumbach wspomina w książce, że następne pół godziny wracało do niego jeszcze wiele lat później w sennych koszmarach. Potwornie skacowany wspiął się na wyżyny swoich umiejętności pilotażowych i wykręcił nad lotniskiem pełną skalę figur akrobatycznych, przyozdobiwszy je kilkoma manewrami własnego pomysłu. Kiedy wylądował przed hangarem i z pomocą mechanika wyszedł z kabiny podpułkownik skwitował jego wyczyny słowami „To było zaledwie na trójkę. Niech pan pracuje więcej, to może kiedyś będzie pan wyglądał jak cień pilota.”. Po czym odszedł zostawiwszy Zumbacha oszołomionego tym, co usłyszał. Spodziewał się bowiem pochwały…
Godzinę później podpułkownik ponownie zebrał swoich pilotów przed hangarem. Kiedy go zobaczyli oniemieli ze zdumienia. Był koniec lipca, żar lał się z nieba, a podpułkownik Pamuła wyszedł z hangaru ubrany w futrzany kombinezon, czapkę pilotkę i podbite futrem buty. Wsiadł do wysłużonego samolotu R-XIII służącego do lotów bez widoczności. Następnie dał niezwykły popis. Kręcił beczki na wysokości kilkunastu metrów, wspinał się samolotem pionowo w górę, by następnie spaść korkociągiem i wyrównać dosłownie metry nad ziemią. Wykonywał najtrudniejsze figury tuż nad dachami hangarów. Obserwujący go piloci zamarli w przerażeniu. Byli pewni, że za chwilę dojdzie do katastrofy.
W końcu stary grat wylądował i podjechał pod hangar. Z kabiny wysiadł podpułkownik Pamuła… kompletnie nagi! Rozebrał się podczas lotu, kręcąc niewiarygodne akrobacje! Przemaszerował przed dwuszeregiem lotników, którzy nie mogli uwierzyć w to, co właśnie zobaczyli. Żaden z nich nie miał wątpliwości, że mają przed sobą boga pilotażu.

Podpułkownik (na zdjęciu major) Leopold Pamuła.

Jako instruktor dawał im niewyobrażalny wycisk. Zmuszał do wykonywania arcytrudnych, niemal samobójczych manewrów. Podczas ćwiczeń lotu nurkowego rozkazał im wspiąć się na 3000 metrów, skierować samolot pionowo ku ziemi i wyrównać lot tuż nad nią. Wyprowadzili samoloty na wysokości kilku metrów. Gałęzie drzewa smagnęły podwozie jednej z maszyn.
- Mam nadzieję, że następnym razem zrobicie to lepiej – brzmiał komentarz podpułkownika.
Nikt nigdy nie usłyszał od niego pochwały.
Pewnego dnia w niebo wzbiły się dwa myśliwce pilotowane przez poruczników Zumbacha i Januszkiewicza. Przez chwilę leciały razem, by nagle się rozdzielić i ruszyć naprzeciw siebie z prędkością 350 kilometrów na godzinę. Wolno było skręcić dopiero w ostatniej chwili. Zumbach odskoczył w momencie, kiedy zobaczył wyraźnie białka oczu Januszkiewicza. Samoloty minęły się w powietrzu o kilka metrów. Podkołował pod hangar pewien, że usłyszy słowa uznania z ust podpułkownika.
- Za wcześnie pan skręcił, Zumbach – powiedział Pamuła.
Kilka lat później Brytyjczycy podziwiali straceńczą, wręcz samobójczą strategię polskich pilotów, którzy podlatywali do Messerschmittów tak blisko, że zdawało się, że zaraz się z nimi zderzą. Nie było w tym nic z niepotrzebnej brawury. Mając za sobą szkołę Pamuły piloci doskonale wiedzieli, kiedy odskoczyć od przeciwnika.
1 września 1939 roku podpułkownik Pamuła przebywał ze sztabem Brygady Pościgowej w Zielonce pod Warszawą. Na wieść o wybuchu wojny wsiadł do RWD-8 i poleciał na lotnisko w Poniatowej, gdzie zastał wolny myśliwiec PZL P-11c ze 113. Eskadry. Wystartował nim i przegonił nadlatującego nad stolicę Heinka He-111. Chwilę później zauważył z boku trzy Messerschmitty 109. Rzucił się na nie i wygarnął serią do środkowego. Dwa pozostałe odskoczyły na boki. Atakowany myśliwiec wyrwał ostro do góry, skręcił i na pełnym gazie ruszył przeciwko „jedenastce”. Pamuła zrozumiał, że wobec olbrzymiej przewagi prędkości, jaką dysponował przeciwnik ma szansę z nim wygrać tylko w walce kołowej, na krótkim dystansie. Obydwa samoloty zaczęły krążyć na niebie jak bokserzy po ringu. Mniejszy, zwinniejszy polski myśliwiec zaczął skracać dystans do przeciwnika. Tamten walił długimi seriami, podczas gdy Pamuła oszczędzał amunicję od czasu do czasu odgryzając się kilkunastopociskowymi porcjami. Obydwa myśliwce zaczęły kręcić szaleńcze pętle. Pamuła zauważył w pewnym momencie, że skrzydła Messerschmitta zaczynają drgać – to znak, że przeciwnik traci prędkość.
Natychmiast skrzyżował stery, przymknął gaz i pchnął orczyk. Myśliwiec podskoczył i znalazł się  tuż za ogonem przeciwnika. Długa seria idealnie ułożyła się na niemieckim myśliwcu. Messerschmitt znieruchomiał i z rozwalonym silnikiem pomknął ku siemi. Tuman kurzu oznaczył miejsce jego ostatniego, twardego lądowania.
Nie czas jednak na odpoczynek. W pobliżu czaiły się przecież dwie pozostałe maszyny. Kiedy Pamuła zobaczył jak obok jego samolotu przelatują pociski smugowe zerknął za siebie i zobaczył aż sześć Messerschmittów. Rzucił się między nie i otworzył ogień do jednego. Pozostałe jednak nie próżnowały. Ich pociski rozbiły tablicę przyrządów i silnik polskiego myśliwca, na szczęście nie raniąc pilota. Pamuła poczekał na odpowiedni moment, po czym uszkodzoną „jedenastką” staranował jednego z wrogów. Sam ratował się skokiem ze spadochronem.
Był to pierwszy „taran” podczas Drugiej Wojny Światowej.
Poparzony gorącym olejem Pamuła trafił do szpitala w Warszawie, gdzie spotkał innych zestrzelonych pilotów. Po kilku dniach opuścił szpital i własnym samochodem ruszył w kierunku południowo-wschodniej granicy. 19 września przekroczył granicę z Rumunią i przez Włochy trafił do Francji. Tam został mianowany dowódcą III Dywizjonu Myśliwskiego Polskich Sił Powietrznych we Francji. Dywizjon szkolił się w okolicach Lyonu, ale do chwili kapitulacji Francji nie zdołał osiągnąć zdolności bojowej.
Kiedy Francja padła Pamuła zaczął organizować dla swoich pilotów ewakuację do Wielkiej Brytanii. Sam odpłynął tam z Bordeaux 19 czerwca 1940 roku na pokładzie polskiego statku „Kmicic”.
W Blackpool, dokąd trafiali ewakuowani z kontynentu piloci przeszedł niezbędne badania i mimo zaawansowanego wieku (41 lat) przeznaczono go do roli dowódcy jednego z powstających polskich dywizjonów. Niestety, nie dane mu było walczyć na brytyjskim niebie, ani widzieć wspaniałych zwycięstw jego wychowanków…
Ten niezrównany mistrz pilotażu, wirtuoz akrobacji, nauczyciel i twórca przyszłych asów lotniczych, zwany przez podwładnych Bogiem zmarł w wyjątkowo prozaiczny i bezsensowny sposób.
W trakcie badań lekarskich w Blackpool wykryto u niego chory ząb. Zaordynowano natychmiastowe jego usunięcie, ale wrzód, który się pod nim utworzył spowodował zakażenie krwi. Podpułkownik Leopold Pamuła zmarł 9 sierpnia 1940 roku i został pochowany na Layton Cementery w Blackpool.

Źródło:

Hangar, Taranem!, http://hangar.w.interia.pl, Dostęp 1.10.2011
Grzegorz Łyś, Nasz bohater: Leopold Pamuła taranuje Messerschmitta, Rzeczpospolita, 13.03.2009
Jan Zumbach, Ostatnia walka, Oficyna Wydawnicza ECHO 2000
Wojciech Zmyślony, Leopold Pamuła, http://www.polishairforce.pl, Dostęp 1.10.2011
Leopod Pamuła, http://pl.wikipedia.org, Dostęp 1.10.2011