Rambo 1.0

Jeszcze nie rozwiał się dym po ataku na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 roku i nie umilkły jęki rannych marynarzy, kiedy Japończycy rozpoczęli inwazję na Filipiny, które wówczas znajdowały się pod kontrolą Amerykanów. Cel – zdobyć Luzon, największą wyspę archipelagu, przejąć kontrolę na Manilą i przede wszystkim – zniszczyć stacjonujący tam garnizon amerykański.
Japońskie myśliwce i bombowce urządziły okrętom US Navy rzeź podobną do tej z Pearl Harbor. Na plażach wyspy Luzon wkrótce wylądowało 50 tysięcy japońskich żołnierzy.Na Filipinach stacjonowało ponad 10 tysięcy Amerykanów oraz około 70 tysięcy żołnierzy filipińskich. Liczebnie górowali więc nad napastnikami. Niestety – tylko liczebnie…
Działa, jakimi dysponowali Amerykanie i Filipińczycy wyprodukowano jeszcze w XIX wieku, ich karabiny pamiętały wojnę hiszpańsko-amerykańską z początku stulecia, a granaty pochodziły z czasów I Wojny Światowej.
Większość z nich nie nadawała się do użycia – równie dobrze można było rzucać w Japończyków kamieniami…
Dowódca sił amerykańskich na Filipinach – generał Douglas MacArthur zrozumiał, że nie zdoła obronić wyspy. Przeszedł więc do realizacji planu B (a właściwie – planu Orange). Wycofał wojska na zachodnią część Luzonu, na półwysep Bataan. Plan przewidywał, że tam, w gęstej dżungli, zająwszy przygotowane wcześniej umocnienia i przy wsparciu ciężkiej artylerii znajdującej się na pobliskiej wyspie Corregidor, Amerykanie i Filipińczycy będą się bronić przez kilka miesięcy, aż US Navy nie przybędzie z odsieczą.
Odsiecz jednak nie nadeszła… Roosevelt zdecydował, że priorytetem jest pokonanie Hitlera w Europie i na tym należy skupić amerykański wysiłek wojenny. Żołnierze uwięzieni na półwyspie Bataan byli więc zdani tylko na siebie. Z przestarzałą bronią, bez dostaw amunicji i żywności, bez możliwości wycofania się gdziekolwiek.
Mimo to bronili się przed wściekłymi atakami Japończyków, którzy stopniowo spychali ich wgłąb półwyspu. Na domiar złego obrońców zaczęły dziesiątkować tropikalne choroby – malaria i dyzenteria. W lutym 1942 roku tylko około 10% Amerykanów i Filipińczyków nadawało się do walki. Sytuacja była beznadziejna.
11 marca 1942 roku nadeszła wiadomość, która dodatkowo podkopała ich morale – prezydent Roosevelt rozkazał generałowi MacArthurowi przebywającemu na wyspie Corregidor wycofać się ze swoim sztabem do Australii. Generał uczynił to bardzo niechętnie. Przed opuszczeniem Filipin złożył słynną obietnicę: I shall return! – „Ja tu wrócę!”
Na początku kwietnia sytuacja była już katastrofalna. Generał Edward King podjął decyzję o poddaniu się. Dnia 9 kwietnia spotkał się z japońskim generałem Kameichiro Nagano, by omówić warunki kapitulacji. Bitwa o Bataan dobiegła końca. 75 tysięcy żołnierzy amerykańskich i filipińskich dostało się do niewoli.
Była to największa pojedyńcza porażka w historii US Army.
Japończycy postanowili przetransportować jeńców do obozu koncentracyjnego O’Donnell położonego w sercu wyspy. Właściwie „przetransportować” to złe słowo, ponieważ jeńcy musieli pokonać stukilometrową trasę pieszo. Rozpoczął się słynny Marsz Śmierci (Bataan Death March) uznany po wojnie za zbrodnię wojenną.

Skrajnie wyczerpani, ranni i cierpiący na tropikalne choroby jeńcy szli przez dżunglę w potwornym upale, bez jedzenia i picia. Ci, którzy nie nadążali byli natychmiast zabijani przez Japończyków eskortujących kolumnę na jeepach i ciężarówkach. Często strzelali z samochodów do idących jeńców bez żadnego powodu. Trasa marszu została usiana trupami. Podczas dziewięciu koszmarnych dni zginęło ponad 20 tysięcy ludzi.

Jeńcy amerykańscy po dotarciu do Camp O’Donnell.

Po dojściu do obozu O’Donnell Japończycy zwolnili Filipińczyków, zaś Amerykanów przenieśli do innego obozu – Cabanatuan.
W tym obozie Amerykanie zostali zmuszeni do niewolniczej pracy przy wyrębie dżungli i budowie lotniska. Głód, choroby, nieludzkie traktowanie i tortury zbierały krwawe żniwo. Prób ucieczki było niewiele. Razem z każdym niedoszłym uciekinierem Japończycy zabijali 10 losowo wybranych więźniów. Wszyscy musieli najpierw wykopać sobie groby na oczach wszystkich współtowarzyszy niewoli.
Gehenna trwała prawie trzy lata.
W październiku 1944 roku przy życiu zostało niewiele ponad 2000 Amerykanów. Około 1500 z nich przetransportowano do Japonii. W obozie zostało 511 jeńców zbyt słabych, by ruszyć się gdziekolwiek.

W tym samym czasie losy wojny w Europie były już przesądzone. Oczy amerykańskich sztabowców zwróciły się ponownie na region Pacyfiku.
Dnia 9 stycznia 1945 roku generał Mac Arthur spełnił swoją obietnicę i wrócił na wyspę Luzon na czele 175 tysięcy żołnierzy.
Sprawa uwolnienia jeńców została potraktowana priorytetowo. MacArthur obawiał się, że Japończycy na wieść o zbliżającej się ofensywie natychmiast ich wymordują. Postanowił przeprowadzić niezwykle śmiałą, bezprecedensową operację uwolnienia jeńców przy pomocy niewielkiej grupy żołnierzy-straceńców. Co najdziwniejsze – dowództwo nad tą operacją powierzył człowiekowi, który dotąd nie walczył.
Henry Mucci urodził się w marcu 1911 roku w Bridgeport w stanie Connecticut w rodzinie włoskich emigrantów. Po ukończeniu liceum wstąpił do Akademii Wojskowej West Point, którą ukończył w roku 1936.
Orłem w nauce raczej nie był – ukończył Akademię z 246. lokatą…
Mianowano go dowódcą 98. Batalionu Artylerii Polowej stacjonującego na Nowej Gwinei. Była to przestarzała formacja, której zadaniem było transportowanie haubic kaliber 75 przez trudny teren na grzbietach mułów i koni. Za aprobatą dowództwa Mucci postanowił całkowicie zmienić charakter jednostki. Tragarzy dział przekształcił w komandosów. Tak narodził się 6. Batalion Rangersów.

Pułkownik Henry Mucci

Z początkiem 1944 roku rozpoczął się morderczy trening nowej jednostki. W parnej nowogwinejskiej dżungli żołnierze ćwiczyli sztukę survivalu, walkę wręcz, przygotowywanie zasadzek, sprawności minerskie itp. Mucci doprowadzał ich do granic wytrzymałości zmuszając do kilkudziesięciokilometrowych forsownych marszów przez góry Nowej Gwinei. Wielu z nich nie wytrzymało trudów szkolenia i zrezygnowało na własną prośbę. Trening przetrwało około pięciuset. Na początku szczerze nienawidzili Mucciego, jednak z czasem zaczęli go szanować. Kiedy szkolenie się zakończyło byli gotowi pójść za swoim dowódcą w ogień.
W styczniu 1945 roku batalion otrzymał samobójcze zadanie – oswobodzenie ponad pięciuset amerykańskich jeńców z obozu Cabanatuan położonego kilkadziesiąt mil za linią frontu, w środku terenu opanowanego przez Japończyków.
Na domiar złego tuż obok obozu przebiegała ruchliwa droga, której japońskie oddziały używały do przegrupowywania się.
Pułkownik Mucci wybrał do tego zadania 128 najlepszych rangersów. Wyruszyli 28 stycznia 1945 roku. Po drodze dołączyli do nich Filipińczycy z antyjapońskiej partyzantki. Po 24 godzinach marszu doszli do wioski Balincarin odległej od obozu o 5 mil. Tam Mucci zarządził jednodniowy postój – zauważył wzmożony ruch japońskich wojsk i nie chciał ryzykować dekonspiracji. To pozwoliło rangersom odpocząć przed akcją. W tym samym czasie filipińscy partyzanci zadbali o zaplecze. Zdobyli m.in. 25 wozów, na których planowano wywieźć osłabionych jeńców. Z braku zwierząt pociągowych wozy te musiały być ciągnięte przez ludzi.
W nocy z 29 na 30 stycznia rangersi przeszli do osady Platero oddalonej od obozu o dwie mile, która stała się ich punktem wypadowym do właściwej akcji.
Obóz Cabanatuan był położony w odkrytym terenie porośniętym niskimi krzakami. By dojść do ogrodzenia rangersi musieli się czołgać przez ponad 550 metrów ryzykując, że w każdej chwili mogą zostać zauważeni przez Japończyków z jednej z kilku wieżyczek strażniczych. Mucci wpadł na pomysł, jak zminimalizować to ryzyko. Wezwał drogą radiową nocny myśliwiec P-61 Black Widow, który kilkakrotnie przeleciał nad obozem. Kiedy Japończycy zajęci byli obserwowaniem samolotu rangersi szybko pokonali odkryty teren i ukryli się w rowie irygacyjnym ciągnącym się wzdłuż ogrodzenia.
Atak rozpoczął się 30 stycznia o godzinie 19:45. Rangersi huraganowym ogniem z thompsonów zlikwidowali żołnierzy przy bramie i obsługę wieżyczek strażniczych. Po wdarciu się na teren obozu zniszczyli bazookami garaże z czołgami i rozpoczęli systematyczne przeszukiwanie baraków mieszkalnych zabijając wszystkich napotkanych Japończyków.
W tym samym czasie filipińscy partyzanci wysadzili most na drodze do miejscowości Cabu, gdzie stacjonowało 800 japońskich żołnierzy. Japończycy słysząc odgłosy walki próbowali przyjść z odsieczą, jednak ich pojazdy musiały zatrzymać się przed zniszczonym mostem. Wtedy Filipińczycy sięgnęli po bazooki.
Rangersi tymczasem dotarli do baraków zajmowanych przez jeńców. Ich oczom ukazał się straszny widok. Amerykanie byli właściwie żywymi szkieletami. Większość leżała na podłodze we własnych odchodach, niezdolna do wykonania najmniejszego ruchu. Niewielu potrafiło utrzymać się na nogach. Poza tym byli w tragicznym stanie psychicznym. Słysząc strzały pomyśleli, że to Japończycy zaczynają ich likwidować. Na widok rangersów wielu zareagowało panicznym strachem.
Uzbrojenie i umundurowanie rangersów różniło się znacznie od tego, które znali.
Niektórzy za nic nie chcieli wyjść ze swoich baraków. Tych trzeba było wyciągać siłą i wynosić z obozu na rękach. Byli tak wychudzeni, że rangersi nieśli ich na własnych plecach po dwóch na raz. Ewakuacja jeńców zakończyła się około godziny 23:00. W osadzie Platero załadowano ich na wozy i pod osłoną nocy ruszono w drogę. Następnego dnia koło południa napotkali pierwsze oddziały amerykańskie.
To niewiarygodnie, ale podczas całej akcji poległo tylko dwóch rangersów. Japończykow zginęło ponad pięciuset.

Generał MacArthur odznaczył wszystkich uczestników Wielkiego Rajdu, jak do dzisiaj nazywa się tą śmiałą akcję.
Henry Mucci po powrocie do domu był traktowany jak bohater narodowy. W 1947 roku ożenił się i doczekał czwórki dzieci. Podjął pracę w jednej z firm naftowych i został jej przedstawicielem w Indiach.
Pułkownik Henry Mucci zmarł 20 kwietnia 1997 roku w swoim domu w Melbourne na Florydzie.

Źródła:

William Breuer, The Great Raid on Cabanatuan, John Wiley&Sons, Inc.1994.
Raid at Cabanatuan, http://en.wikipedia.org