Kamikaze po polsku

Gdynia, Dowództwo Marynarki Wojennej RP, sierpień 1939 roku.
Głos oficera przebijał się przez miarowy terkot projektora. Osiemdziesiąt osób siedzących w zaciemnionej sali w budynku Dowództwa Marynarki Wojennej nie odrywało wzroku od ekranu i chłonęło każde słowo wojskowego.
„Torpedy, które panowie widzicie mają około 8 metrów długości i ponad 400 kilogramów wagi. W tej chwili trwa montaż szesnastu takich urządzeń. Są one całkowicie polskiej produkcji. Za dwa miesiące rozpoczną panowie intensywne szkolenie w zakresie ich obsługi. Przypominam o obowiązku zachowania najściślejszej tajemnicy.”
Projektor przestał terkotać. Rozsunięto kotary i salę zalały potoki sierpniowego słońca. Obecni zaczęli wstawać i kierować się ku wyjściu. Oficer, który prowadził wykład odprowadził ich wzrokiem pełnym współczucia.
„Tacy młodzi…” – pomyślał – „Szkoda…”

Wszystko zaczęło się w 1937 roku. Mat rezerwy Stanisław Chojecki napisał w liście do marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, że w razie wybuchu wojny jest on gotów poświęcić swoje życie dla Ojczyzny jako żywa torpeda. List wywarł duże wrażenie, ale postanowiono go nie upubliczniać. Dwa lata później, 28 kwietnia 1939 roku Hitler przemawiając w Reichstagu zerwał pakt o nieagresji z Polską. Tydzień po tym wydarzeniu w krakowskim Ilustrowanym Kurierze Codziennym ukazał się list otwarty napisany przez braci Edwarda i Leona Lutostańskich oraz ich kuzyna Władysława Bożyczkę. Trzej mężczyźni deklarowali gotowość udziału w samobójczych misjach w przypadku wybuchu wojny. Prasa i radio szybko podchwyciły temat i machina propagandowa ruszyła pełną parą. Na łamach gazet zaczęły ukazywać się wezwania do poświęcenia życia za Polskę oraz artykuły przedstawiające sylwetki tych, którzy już się zgłosili. Zgłaszali się ludzie z przeróżnych środowisk, przeważnie młodzi – w wieku od 20 do 30 lat.

Zdarzali się także nieletni – tu warunkiem była zgoda rodzica. Doszło do kilku makabrycznych przypadków, kiedy rodzice ofiarowali jako żywe torpedy własne dzieci. Ułan ze Skierniewic usiłował zapisać do batalionu śmierci swoich dwóch synów – wówczas uczniów gimnazjum. W Rawiczu rodzice postanowili ofiarować swojego syna jako żywą torpedę uznając to za „żywy datek na Fundusz Obrony Narodowej”.
Ich zgłoszenia zbierały redakcje gazet oraz organizacje paramilitarne i społeczne. Wojsko początkowo podchodziło do sprawy dość sceptycznie. Wojskowi włączyli się do akcji w momencie, kiedy zainteresowanie i odzew społeczeństwa przerosły wszelkie oczekiwania.
Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że Polska była jedynym krajem na świecie, gdzie prowadzono publiczny nabór kandydatów do samobójczych misji na wypadek wojny.
Zaciągiem potencjalnych samobójców najbardziej zainteresowana była Marynarka Wojenna. Jej oficerowie wiedzieli o pracach nad koncepcją żywych torped prowadzonych przez siły zbrojne innych państw, zwłaszcza przez armię włoską. Latem 1939 roku utworzono Referat Żywych Torped przy II Oddziale Sztabu Generalnego (czyli przy wywiadzie wojskowym).
Każdy ochotnik zgłaszający się jako kandydat na kamikaze otrzymywał do podpisania formularz przysięgi na wierność Rzeczypospolitej oraz wezwanie na badania lekarskie do Gdyni. Przeprowadzono selekcję, po której wybrano 83 ochotników, którym pokazano film instruktażowy o torpedach kierowanych przez człowieka. Komentarz do tego filmu wygłaszał człowiek w mundurze majora wojsk lądowych – najprawdopodobniej był to oficer wywiadu. Mówił zebranym, że torpedy, które widzą na ekranie są całkowicie polskiej produkcji i w tej chwili Marynarka Wojenna posiada szesnaście sztuk. Ładunek wybuchowy stanowiło 200kg trotylu. Podkreślał wyraźnie, że po wejściu do kokpitu torpedy nie ma możliwości odwrotu. Na koniec przypominał widzom o konieczności zachowania ścisłej tajemnicy i informował, że w październiku 1939 roku rozpocznie się kurs obsługi torped.
Kurs ten oczywiście nie doszedł do skutku ze względu na wybuch wojny.
Kilku ochotników po projekcji filmu spytało się, czy mogliby obejrzeć taką torpedę. Człowiek w mundurze majora stwierdził jednak, że w tej chwili jest to niemożliwe.
Żaden z ochotników nigdy nie zobaczył jej na własne oczy. To skłania niektórych historyków do twierdzenia, że cała akcja werbunkowa była jedną wielką podpuchą mającą na celu wysondowanie poziomu patriotyzmu społeczeństwa w obliczu zbliżającej się wojny z Niemcami.
„Polskich kamikaze” nigdy nie wykorzystano w akcji. Podczas wojny listy zgłoszeniowe kandydatów na samobójców wpadły w ręce Gestapo, które uznało te osoby za szczególnie niebezpieczne i rozpoczęło ich poszukiwania.
Koncepcje użycia samobójców jako broni morskiej rozwijały inne kraje. Włosi posiadali żywe torpedy zwane „Maiale”, a Niemcy – „Neger”. Właściwie były to jednoosobowe łodzie podwodne z podwieszoną torpedą, dające operatorowi cień szansy na przeżycie. Miał on (lub oni – załogę torpedy „Maiale” stanowiło dwóch ludzi) za zadanie maksymalnie zbliżyć się do nieprzyjacielskiego okrętu, odpalić torpedę bojową i wracać do bazy. Olbrzymia śmiertelność załóg tych pojazdów pozwala jednak na zakwalifikowanie ich jako broni samobójczej.
Nie odegrały one większej roli w Drugiej Wojnie Światowej.
Nieco więcej szczęścia mieli Japończycy ze swoimi „Kaitenami” – klasycznymi samobójczymi torpedami, których operatorzy, podobnie jak ich „koledzy po fachu” w samolotach nie mieli żadnych szans na przeżycie. Udało im się zatopić dwa amerykańskie okręty – USS „Mississinewa” oraz USS „Underhill”.

Źródła:

Żywe torpedy, http://www.weu1918-1939.pl Dostęp 14.04.2010
Narcyz Klatka, Polskie żywe torpedy w 1939 roku, Gdański Dom Wydawniczy, 1999.